Oswajanie śmierci

Marcin Jakimowicz

|

GN 44/2009

publikacja 28.10.2009 20:08

Zakonnik podszedł do umierającego brata, poklepał go po ramieniu i rzucił: „Trzymaj się”. A tamten jęknął: „Łatwo powiedzieć”. Czy da się zajrzeć śmierci w oczy bez histerii i panicznego strachu? Czy można na nią czekać spokojnie, sącząc coca-colę?

Oswajanie śmierci – Jak ma wyglądać mój pogrzeb? Ma być świętem - opowiada brat Tomasz Regiewicz. Na zdjęciu z ikoną zmartwychwstania fot. Józef Wolny

W naszym mieście, Sztokholmie, 90 proc. zmarłych jest poddawanych kremacji. Ponad 45 proc. urn z prochami pozostaje nieodebranych przez rodziny. W ostatnim czasie zauważyliśmy ogromną liczbę pochowków bez żadnej specjalnej ceremonii – opowiadał w programie „Raport Specjalny” Boerje Olsson, dyrektor techniczny cmentarza. – Pracownicy krematorium nie wiedzą, czyje zwłoki spalają. Znają tylko numer identyfikacyjny nieboszczyka. W wielu środowiskach pojawiają się głosy, jak najlepiej ekonomicznie wykorzystać fakt masowych kremacji. Czy do ogrzewania własnego budynku, jak w naszym krematorium, czy też, jak w drugim sztokholmskim krematorium, jako podłączenie do systemu ogrzewania miasta, co jest lepszym rozwiązaniem.

Dramat. Czy można umierać inaczej? Żyjemy w kulturze, która na słowo „śmierć” reaguje histerycznie. I pakuje ją albo w „Powrót żywych trupów”, albo w żenujące prowokacje Marilyna Mansona. Kultura śmierci nie mówi o śmierci, bo się jej panicznie boi. Chrześcijanie mają w sobie świętą bezczelność. Mówią głośno: śmierć została pokonana. Co wcale nie znaczy, że poklepują ją po ramieniu i nie wycierają łez nad grobami bliskich. Trudno pisać o śmierci, a jeszcze trudniej jej zakosztować. Znajomy muzyk neofita paradował przed laty po ulicach w koszulce „Ready to die” (Gotowy, by umrzeć). Do czasu, gdy jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Ktoś napisał, że wydano na nią wyrok śmierci. Wisielczy humor? Poważna groźba? Nie wiadomo. Wystarczyło, by znajomy przestraszył się i przestał udawać chojraka. Schował koszulkę do szafy.

Czekał, sącząc coca-colę
Gdy pierwszy raz zapukałem do nietypowego klasztoru kapucynów na katowickim Załężu, zafascynowała mnie rozmowa braci. Przy stole siedziało trzech brodatych zakonników, którzy przed laty zamieszkali w brudnym, odrapanym familoku. Nie przyjmują pieniędzy za posługi duchowe, a gdy są głodni, żebrzą po domach o chleb. Jeden z nich czuł się bardzo słabo. – Tomek od dawna opowiada o tym, jak ma wyglądać jego pogrzeb – rzucili bracia. – Da się oswoić śmierć? – pytam brata Tomasza Regiewicza – Tak. Da się. Ktoś może powiedzieć: mówię tak, bo mam dopiero czterdzieści kilka lat i śmierć nie zagląda mi codziennie w oczy. Ale kto wie? Nie znamy dnia ani godziny. Nie wiem, czym jest śmierć. Nie będę tego wiedział aż do chwili, gdy sam będę umierał. To jednorazowe doświadczenie. Widziałem jednak ludzi gotowych na śmierć. W Krakowie mieszkał brat Romuald – święty człowiek. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat. Był pogodny, przygotowany, czekał.

Nie robił żadnych duchowych fikołków, cudem było jego życie, przylgnięcie do Jezusa. Dwa razy przeżył wylew i bracia myśleli, że już się nie podniesie. A on wstawał. Spisał testament, żegnał się z braćmi. Kochał życie, ale nie trzymał się go kurczowo. Nie biegał od lekarza do lekarza. Żył spokojnie. Pił coca-colę, a bracia kręcili głowami: „Ojcze, niech ojciec to zostawi. Ta coca-cola taka niezdrowa”. A on na to: „Niezdrowa, niezdrowa, ale jaka dobra!” (śmiech). Ja nie boję się mówić o śmierci. Może dlatego, że będąc w szkole średniej, przeżyłem już pewien rodzaj umierania? Potężny kryzys, zawirowanie, utratę sensu życia. Myślałem realnie o samobójstwie. Patrzyłem na świat z wysokości dziesiątego piętra bloku w Zabrzu i wszystko wydawało mi się przeraźliwie płaskie. To wiązało się też z dramatycznym zerwaniem ważnych dla mnie relacji. Nie widziałem żadnego sensu w tym, by zbudzić się następnego dnia, ubrać się, zdawać jakieś egzaminy. Po co? Od chwili, gdy spotkał mnie Pan Bóg, widzę jedyną perspektywę życia: być Jego synem, pełnić Jego wolę. Co wcale nie znaczy, że potrafię to robić.

Padłeś? Powstań
Ojciec Augustyn Pelanowski w książce „Umieranie ożywiające” pisze, że trudniejsze od umierania fizycznego jest umieranie z dnia na dzień. Dla braci, żony, dzieci, wspólnoty. Czy ono przygotowuje na spotkanie ze śmiercią fizyczną? – pytam brata Tomasza. ¬– Tak. Z całą pewnością. Śmierć przychodzi każdego dnia. Tak jak niebo przychodzi już teraz. Pan Bóg daje nam już teraz możliwość przechodzenia ze śmierci do życia. Jak? Przez pokorę, zdolność wejścia w odrzucenie. Świetnie pokazuje to historia św. Franciszka. Kapituła namiotów, nieprawdopodobna liczba pięciu tysięcy braci skupionych wokół Biedaczyny. I nagle powstaje pękniecie: jego bracia (nie obcy – bracia!) mówią: nie chcemy żyć według reguły, którą napisałeś, nie chcemy byś nam przewodniczył. Kim jesteś? Mamy ludzi po Sorbonie. A ty? I co robi odrzucony Franciszek? Pisze „Pieśń o radości doskonałej”. Czym jest ta radość, pyta go brat, a Franciszek wyjaśnia, że jeśli dojdą do klasztoru, a odźwierny nie otworzy im bramy, zostawi zziębniętych na śniegu, a potem zelży obu, oskarży o zbójeckie zamiary oraz sponiewiera, a oni przyjmą to pogodnie, myśląc o mękach Jezusa – będzie to właśnie radość doskonała.

– No dobrze, a jak ma wyglądać brata pogrzeb? – pytam. – Ma być świętowaniem tego, że znalazłem się w Ojcu. Widziałem takie pogrzeby na drodze neokatechumenalnej. Trumnie towarzyszy procesja śpiewająca pieśni o zmartwychwstaniu. Gdy spuszcza się ją do grobu, śpiewa się „Credo”. Słowa „wierzę w ciała zmartwychwstanie” brzmią wówczas niesamowicie wyraziście. Bracia długo stoją i śpiewają. Nic dziwnego. Zaczyna się życie. Pamiętam jeden z pogrzebów. Na miejskim kąpielisku utopił się chłopak. Gdy w czasie Mszy jego ojciec wstał i zaśpiewał psalm: „O Panie, moje serce nie ma już pretensji”, po plecach chodziły ciarki. Ufam, że Pan Bóg zastanie mnie w momencie powstającym. Jest genialna opowieść Ojców Pustyni. Do jednego z nich przyszedł młodzieniec: „Abba, upadłem”. „To powstań” – usłyszał. Niebawem znów zapukał do drzwi starca. „Znów upadłem”. „To powstań”. Gdy sytuacja powtórzyła się kilka razy, nowicjusz nie wytrzymał: „Mam dość! Ile razy mam tak powstawać?”. „Tyle razy, by Chrystus, gdy przyjdzie, zastał cię powstającym”. Padłeś? Powstań. Nie, nie. To nie jest reklama napoju Powerade.

Taniec śmierci
Na ogromnym obrazie w klasztorze dominikanek w Świętej Annie trwa taniec śmierci. Wirują szkielety i ludzie. Nie ma już księcia, biskupa czy zwykłego chłopa. Wszyscy są równi. – Wobec śmierci jesteśmy bezradni jak dzieci – opowiada siostra Józefa, dominikanka. – Ale wprost z Krzyża Chrystusa, w podarunku otrzymujemy „pakiet oswajania śmierci”, zawierający nadzieję Życia nie z tej ziemi. Dzieje się to przez moc Eucharystii, w obecności Maryi broniącej „nas grzesznych teraz i w godzinę śmierci naszej”. Jak odebrać ten Dar? Jak to jest praktycznie? – Kilkanaście razy towarzyszyłam osobom, które umierały. Wobec tej tajemnicy czułam się zawsze jak mały Dawid z procą przed potęgą Goliata – mówi siostra. – Wiele lat byłam infirmerką – siostrą opiekującą się w klasztorze chorymi. Wiadomo, że dla chorych przychodzi kiedyś kres. Te doświadczenia uczyły mnie wchodzenia w misterium umierania. Bo umieranie to misterium. Jak narodziny. I tak jak przy narodzinach potrzebna jest położna, tak najbliżsi przy umieraniu. Przy „narodzinach dla nieba” powinny być inne osoby, kapłan, bliscy – którzy wezmą za rękę i pomogą przejść na druga stronę. To niesamowicie ważne! Pozostawiamy najchętniej misterium śmierci szpitalom i zakładom pogrzebowym. Czy to jest w porządku? Przecież Jezus mówi: „Czuwajcie! Nie bójcie się – przyjdę jako Oblubieniec”. Mawiamy: „Jakie życie, taka śmierć”. Coś w tym jest... Czy będzie spokojnie myślał o śmierci ten, kto całe życie uciekał od tematu wieczności, kto żył z dala od Światła? Jego niepokoje zagłuszą go, a śmierć może być chaotyczna.

Stałam jak kołek w płocie
Pierwszy kontakt ze śmiercią? – To totalne zagubienie i zawstydzenie – opowiada dominikanka. – Przed wstąpieniem do zakonu pracowałam w szpitalu. Z ekipą lekarską weszliśmy do sali chorych. Na łóżku leżał człowiek z podłączonym monitorem. W naszej obecności kreska na monitorze przestała drgać. Zrobiła się prosta i długa. Umarł człowiek, a ja nic. Stałam jak kołek w płocie. Ja, chrześcijanka, nie zrobiłam nawet znaku krzyża. Nikt nie uczynił żadnego gestu. Poszliśmy dalej. Zero. Kompletna nijakość. To był mój czyściec. Ale też i pierwszy krok. Błogosławiona chwila. Musiałam zadać sobie pytanie, jak stanąć wobec śmierci. To nie ja oswajałam śmierć. To osoby umierające mnie z nią oswajały. Przez swe odchodzenie mówiły: „Nie bój się towarzyszyć. Bądź ze mną”. Gdy jakaś siostra umiera, to po prostu z nią się jest. Siedzi się przy niej, trzyma za rękę, rozmawia, modli się razem, śpiewa... Jest też pokropienie wodą święconą i palenie gromnicy. Duchowo jesteśmy jak naczynia połączone.

Doświadczałam tego wiele razy. Przed kilkoma tygodniami umierała nasza siostra, święta osoba. Ale i jej śmierć pokazała mi jedno: człowiek „spada z rumaka aktywizmu” i w umieraniu staje się bezradny jak dziecko. Kiedyś w umierającej siostrze zobaczyłam małą dziewczynkę mającą przeskoczyć kałużę, za którą stoi i wyciąga ręce stęskniony tata. A ona nad taflą wody waha się – boi się skoczyć. Trzeba stanąć przy niej, podać rękę i szepnąć: „Skacz! Nie bój się! Tata cię złapie!”. – Zastanowiło mnie, że zarówno ludzie żyjący z dala od Kościoła, jak i pobożne mniszki, gdy przychodzi godzina śmierci, mają takie same rozterki. Podeszłam kiedyś do ciężko chorej siostry i spytałam: „Czemu jesteś taka smutna?”. A ona powiedziała: „Bo czuję, że już blisko moja śmierć”. Zastanowiłam się i przyznałam – tak, to poważna sprawa. I zaczęłam tworzyć opowieść: „Siostro, nie będziemy się bać. Na rękach, jak skarb, zaniesiemy siostrę aż do samych drzwi. A tam już wyciąga po siostrę dobre ręce sam Bóg i Matka Boża, i siostry, i rodzina, i całe niebo świętych”. Śmierć to takie drzwi, przez które idziemy w nowe życie.

– Zobaczyłam, że ta mocno doświadczona życiem kobieta potrzebowała tej opowieści! Powiedziała mi to, co kiedyś wcześniej chory tata: „Mów mi o Bogu i o mnie”. Człowiek potrzebuje w tym momencie zwiastuna słowa Bożego. Skoro Jezus Chrystus, umierając, wołał bezradnie: „Boże mój, czemuś mnie opuścił”, to nie dziwmy się, że i nam ta próba nie jest oszczędzona. Pomyślałam sobie: daj Boże, by i w godzinie mojej śmierci był ktoś, kto porozmawia ze mną szczerze, bez złudzeń, owijania w bawełnę i zmiany tematu… – Znajomy zakonnik – przerywam – opowiadał mi kiedyś, że podszedł do umierającego mnicha, poklepał go po ramieniu rzucił: „Trzymaj się”. A tamten jęknął: „Łatwo powiedzieć…”.

Umiera tata
– Rok przed śmiercią mojego taty zmarła ciocia – opowiada siostra. – Miała – jak to się mówi – szczęśliwą śmierć. Po kilku miesiącach termin „szczęśliwa śmierć” wybuchnął w rozmowie z tatą. Czułam kotłujące się w nim emocje. Nie umiał połączyć pojęć „śmierć” i „szczęście”. Zaczęła się dyskusja, w której wyjaśniłam, że mam na myśli okoliczności śmierci. Taty reakcja wyczuliła mnie, by nie mówić zbyt łatwych ogólników o śmierci. Mówienie wydaje się proste, dopóki nie dotyczy mnie osobiście. Tata bardzo cierpiał, ale nie buntował się. Był niewidomy, stracił nogę, chorował na cukrzycę. Zrozumiałam, co dla niego znaczy: „nie mów: szczęśliwa śmierć”. Ona jest zła i straszna. W śmierci nie ma nic dobrego i pięknego. Śmierć jest złem. Bóg jej nie uczynił. Jest konsekwencją grzechu. Trudno jest pogodzić się ze stratą najbliższej osoby, bo gdzieś głęboko mamy wpisany kod: jesteśmy stworzeni do nieśmiertelności. Na szczęście śmierć została „oswojona” przez Chrystusa. Brama śmierci ma na imię Jezus Chrystus. Dzięki Jego śmierci wszystko zostało prześwietlone – nie jest już mroczne, czarne i fatalistyczne.

– Ostatnie trzy lata życia mojego taty były jego wracaniem do bliskiej więzi z Bogiem. Powiedział mi, że jako mały chłopiec odprawił dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Coś wtedy zrozumiałam. Ta praktyka, czasem ośmieszana, może się okazać kołem ratunkowym w chwili śmierci. Bóg wychodzi naprzeciw z nieprawdopodobną propozycją: „Temu, kto czci moje Serce , obiecuję łaskę dobrej śmierci”. Tata umierał i bardzo chciał rozmawiać. Czułam, że się boi. Pod wpływem jakiegoś przebłysku „z góry” powiedziałam: „Tato, powiedz, czy gdyby byłoby coś takiego, co możesz mi dać, a ja bym o to prosiła, to byś mi odmówił”. Obruszył się. Łykając łzy, tłumaczyłam: „Zobacz. Jeżeli Bóg jest naszym dobrym Ojcem, to myślisz, że gdy Go o coś prosimy, odmówi nam? Czułam, że tak naprawdę tata boi się umierania, które będzie trwało długo, i nie wytrzyma tego cierpienia. Dodałam: „Powiedz Panu Bogu o tym, że się boisz, tak szczerze jak dziecko”. Nauczyłam go wtedy Koronki do Bożego Miłosierdzia. Przemknęła mi jeszcze myśl, że „jeśli tata umrze w dzień Maryi, będzie mi lżej, będę o niego spokojna”.
Odpowiedź Boga była dla całej rodziny wzruszająca. Wrażenie precyzji, jakby na ten dzień Pan Bóg rzucił wszystko i zajął się tylko moim ojcem. To była sobota 27 listopada – dzień Matki Bożej Cudownego Medalika. Tata umarł w ramionach mojego brata, gdy ten ubierał go, odbierając ze szpitala. Kilka godzin wcześniej ojciec wyspowiadał się i przyjął Komunię świętą. Zrozumiałam wtedy, że śmierć jest darmo otrzymywanym darem, o który należy się modlić. Nie ma złudzeń. Od tematu śmierci nie uciekniemy – kończy mniszka. – Choćbyśmy nie wiem jak próbowali uciekać i tak nas dopadnie. Chodzi tylko o to, by nie przeoczyć i nie zakłamać tej najważniejszej chwili w życiu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.