Życie na Maxa

Marcin Jakimowicz

|

GN 15/2009

publikacja 10.04.2009 17:33

Dziadek zawsze stał na pierwszomajowej trybunie. Ja do niego machałem, on do mnie machał. Było pięknie. W czasie mojej pierwszej Rezurekcji zobaczyłem Jezusa w monstrancji. I zacząłem Mu machać.

Życie na Maxa Mówię ludziom: Bóg ma wielkie serce dla tych, którzy cierpią. To wiem na pewno – opowiada ks. Popow fot. JÓZEF WOLNY

 Ludzie pękali ze śmiechu. Posłuchaj niezwykłej opowieści o zmartwychwstawaniu Maxa Popowa, syberyjskiego księdza. Mówią o mnie, że się późno nawróciłem. Ale co to znaczy późno? Na nawrócenie nigdy nie jest za późno. A zresztą wcale nie uważam, bym się nawrócił. Jeśli zacznę uwielbiać Boga za wszystko, będę nawrócony. Jeszcze duuużo mi brakuje…

Pionier robi gwiazdę
Zawsze byłem osobą wierzącą. Wierzyłem w partię, w komunizm. Dziadek zajmował wysokie stanowisko partyjne, ojciec był oficerem politycznym. Jak moi rówieśnicy chłonąłem dzieła Lenina. Powodziło nam się nieźle. Nie widziałem w tym ustroju pęknięć. Byłem pionierem komsomołu. Kablowałem na kolegów, którzy chodzili do cerkwi. Czy sam próbowałem się modlić? Oczywiście! Kiedyś miałem kłopoty z matmą. Przed klasówką w telewizji puszczali akurat hymn radziecki. Poruszająca, monumentalna muzyka. Stałem na baczność i nakreśliłem na sobie gwiazdę radziecką. Następnego dnia zawaliłem sprawdzian i dostałem wciry od kolegów. Zrozumiałem jedno: ta modlitwa nie działa. Od dzieciństwa odczuwałem w sercu jakąś niewytłumaczalną obecność. Nie potrafiłem jej nazwać. Pierwszy szok przeżyłem, gdy jeden z żołnierzy powiedział mi: słońce za parę milionów lat zgaśnie. Przeraziłem się. Co się wtedy stanie? Co będzie dalej? Przeżyłem egzystencjalny szok sześcioletniego brzdąca. Nikt mi nie opowiadał o życiu wiecznym, nadziei. Pozostałem z pytaniem bez odpowiedzi.

Wszystko powiem ojcu!
Trafiłem do Berlina. Ojciec był wyzwolicielem. Wiesz, co to znaczy? Dla was też byliśmy wyzwolicielami i jesteście nam do dzisiaj wdzięczni… Miałem z 10 lat. Szedłem do szkoły. Przechodziłem obok jednego z katolickich kościołów. Nagle niespodziewanie poczułem dotknięcie. Niesamowita sytuacja. Czułem niemal fizycznie obecność Kogoś dobrego. Zamarłem w zachwycie. Musiałem dziwnie wyglądać, bo przechodząca ulicą sąsiadka syknęła: Oooo, syn Popowa się modli. Wszystko powiem twojemu ojcu! Szepnąłem: Boże, jeżeli istniejesz, spraw, by ta kobieta niczego nie powiedziała. I nie powiedziała. Na szczęście. Byłoby ostro.

Zacząłem przesiadywać dyskretnie w kościołach. Nie obnosiłem się z tym. My, Rosjanie, jesteśmy z natury ostrożni. To dobra cecha, choć wypływająca pewnie z lęku. Pamiętam z tego czasu impresję: siedzę w katedrze św. Jadwigi, jest mi dobrze. Ludziom, na których patrzę, też jest dobrze. Nie znałem tego stanu. Rodzice stwarzali zewnętrzną fasadę porządnej rodziny. Ale rodziny naprawdę nie było. Wróciłem do Tomska. Poszedłem do kościoła. Piękny, zbudowany rękami polskich zesłańców. Przerobiono go na stadninę koni, potem aeroklub. Gdy do niego trafiłem, było tam planetarium. Podświadomie szukałem katolików.

Czytałem mnóstwo książek. Oczywiście jak to w Rosji, ateistycznych. W jednej ze szkolnych lektur (wzruszająca historia o księdzu, który dowiedział się, że jest synem biskupa, rzucił sutannę i stał się rewolucjonistą) przeczytałem, że katolicy modlą się po łacinie. Znalazłem tam jakiś fragment łacińskiego tekstu. Nauczyłem się go na pamięć i nosiłem na karteczce w kieszeni na piersi. Nie wiedziałem kompletnie, co tam jest napisane. Dopiero po latach dowiedziałem się, że to tekst Mszy pogrzebowej Dies irae. Odmawiałem tę modlitwę tylko dlatego, że była po łacinie. Tak bardzo tęskniłem. Boga zacząłem traktować wtedy jako takiego kumpla, z którym mogę gadać o wszystkim. Nie wiem, czemu nie zostałem prawosławnym. Może dlatego, że Bóg dotknął mnie w kościele, a nie w cerkwi? To Jego tajemnica.

Gdy przeżywałem czas wielu wątpliwości, poszedłem na wzgórze do kościoła w Tomsku. Przyszedłem, a tu drzwi zamknięte. Pomyślałem zasmucony: Hm, Panie Boże, to Ciebie nie ma! Śmiertelnie się na Niego obraziłem. W miłości to się zdarza. Dziś widzę, że było to szczeniacko niedojrzałe (mam wykształcenie psychologiczne), ale wtedy czułem się oszukany jak dziecko. Schodziłem z tego wzgórza w dół.
To było moje stoczenie się. Straciłem Kogoś bliskiego. A jeśli On nie istnieje, to „hulaj dusza, piekła nie ma”… Zabrnąłem w grzech, w religie Wschodu, New Age. Miałem potem sporo modlitw o uwolnienie, nawet egzorcyzmy, bo te duchowości bardzo mnie poraniły.

Drugie dotknięcie
Przyszedł moment, że partia pozwoliła wierzyć w Boga. Trafiłem do baptystów. Mili ludzie, fajnie śpiewali. Kazali mi wyjść na środek i powiedzieć, że wszystko w moim życiu było złe. Wyszedłem. Dostałem Biblię do ręki i wróciłem do domu. Pracowałem w pogotowiu ratunkowym. Ktoś mi powiedział, że do Tomska wrócili katolicy. Zaryzykowałem i poszedłem do nich. Patrzę, siedzi grupka ludzi. Przyszedłem z Biblią w łapie i mówię: Błądzicie. Tylko u nas – baptystów – jest prawda. – Posiedź trochę, odpocznij – zaproponowali. Usiadłem pod obrazem Matki Bożej. I nagle poczułem dokładnie to samo, co przed kościołem w Berlinie. Dotknięcie, pokój. Przytulenie. I głęboka wewnętrzna wiedza: to jest mój dom. Wiem, wiem, księża mówią, że osobiste doświadczenia nie są tak ważne. Sam jestem księdzem i mówię to samo. Ale akurat w moim przypadku były bardzo ważne (śmiech)

Jeden z gości zaproponował: weź w czasie liturgii czytanie. Założył mi (osobie nieochrzczonej!) komżę, wyszedłem na ambonę i poczułem, że moje miejsce jest nie tylko w tym Kościele, ale i przy ambonie. Przyjąłem chrzest. No i zaczęło się: „Chłopie! Mówią, że będziesz genialnym lekarzem, po co ci te wszystkie rzeczy, zwariowałeś?”. Zaczęła się duchowa tułaczka. Byłem rozdarty. Miałem mocne doświadczenie Bożej miłości, a z drugiej strony kochałem medycynę. W końcu coś pękło.

W Rosji nie można było studiować teologii, w Rydze niechętne przyjmowano Rosjan. Usłyszałem, że był u nas wielki misjonarz z Polski, o. Antoni Badura. Napisałem do niego, czy nie mógłbym przyjechać do Polski i rozeznać powołania. Przysłał mi zaproszenie. Podszedłem do tej grupki katolików i mówię: Jadę do klasztoru do Polski. A oni: Wiemy, że jesteś trochę walnięty, ale żeby aż tak? (śmiech) Rzuciłem: Zobaczycie, że do końca lutego będę w Polsce. Nie wiem, czemu to powiedziałem. Nie miałem kasy ani paszportu, nie znałem języka. Nie wiem jak, ale wszystko rozwiązało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zadzwoniłem do mamy do Leningradu i powiedziałem, że jadę po klasztoru. A ona spytała: Masz pieniądze? Nigdy nie zadała mi podobnego pytania! Byłem zdumiony. Zresztą ona do dziś nie rozumie, dlaczego wysłała te pieniądze. Zaakceptowała moje powołanie dopiero 3 lata temu. A jestem kapłanem już osiem lat. Przyjechałem do misjonarzy klaretynów pod Wrocław. Usłyszałem śpiew „Maryjo, królowo Polski”, rozpłakałem się. Poszedłem na spotkanie z ojcem Antonim. O jeny, jaki to wielki misjonarz? Chucherko takie, nie ma na co popatrzeć… Nie miał naszych syberyjskich gabarytów. Uśmiechnął się: Dobrze, że przyjechałeś. Jesteś w domu.

Machałem do Jezusa
Zaczęła się nauka. Przychodzę, a bracia obierają ziemniaki. Pomóż nam – mówią. A ja: Nigdy! Jestem dzieckiem inteligenta. Nie po to tu przyjechałem! Moi bracia mieli wrodzony zmysł pedagogiczny. Nie powiedzieli ani słowa. Wieczorem wracam do pokoju, podnoszę łóżko, a w nim leży sterta ziemniaków… Następnego dnia pobiegłem posłusznie obierać. Nie byłem dotąd na Rezurekcji. Pomyślałem, że trzeba znaleźć dobre miejsce. Mój dziadek stał zawsze 1 maja na trybunie. Ja do niego machałem, on do mnie machał. Było pięknie. Patrzę, niosą Pana Jezusa. Co tu robić? – główkowałem. I zacząłem Mu machać. Ludzie pękali ze śmiechu. Widzę dwa punkty zwrotne w moim powołaniu: doświadczenie realnej obecności Jezusa w Eucharystii i wylanie Ducha Świętego. Położono na mnie ręce, zacząłem modlić się językami. Bardzo mi ten dar pomagał w najtrudniejszych chwilach walk duchowych. Przeżywałem stany potwornej ciemności. Czułem, że umieram, dosłownie. Ta modlitwa stawiała mnie na nogi.

Tuż przed ślubami wieczystymi zauważyłem, że drętwieją mi nogi. Nie potrafiłem czasem zrobić kroku. – To stwardnienie rozsiane – orzekli lekarze. Obraziłem się na Boga. Co robisz? – pytałem. – Chciałem zrobić dwa doktoraty, zostać wielkim misjonarzem, a teraz? Leżąc w łóżku, powiedziałem: „Ja z Tobą nie rozmawiam”. Koniec, kropka. Wchodzi jedna osoba i mówi: Max, kocham cię. Wchodzi druga: Max, kocham cię. Gdy powiedziała to trzecia, czwarta, zastanowiłem się. Co jest? Oni nie wiedzą o diagnozie. Gdy dziewiąta osoba wypaliła podobny tekst, skapitulowałem: oj, Panie Boże, to chyba Twoja sprawka. Podsyłasz ludzi, by przypomnieć: Max, kocham Cię. Największym odkryciem, ale i największą trudnością było przyjęcie tego, że jestem wolny. Nawet jeśli odejdę z zakonu, to Pan Bóg mnie nie zabije. Nadal będzie mi błogosławił. Jestem wolny! Na szczęście zakon orzekł: rodzina nie zostawia swoich dzieci. Przyjąłem święcenia.

Dziewięć lat temu zostałem księdzem. Moje kapłaństwo nie jest święte, nie jest idealne, jest jakie jest. Ale jest! To dla mnie największy prezent, jaki mogłem otrzymać. Powiem szczerze, myślałem, że nie przyjadę na te rekolekcje. Przez tydzień leżałem w łóżku. Nie mogłem się ruszyć. Miałem problem z płucami. Nie przesypiałem nocy. A jednak Bóg dał mi siłę. Przyjechałem kawał drogi na Śląsk, do Chwałowic. Prowadzę rekolekcje, modlitwy o uzdrowienie. Mówię ludziom: Bóg ma wielkie serce dla tych, którzy cierpią. To wiem na pewno. Jest z nami w przyjaźni. Przyjaźni. Niesie przebaczenie. Przebaczenie, czyli patrzenie poza, dalej. Oj, piękny jest ten wasz język.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.