Polacy są czarni

Marcin Jakimowicz

|

GN 36/2008

publikacja 04.09.2008 15:13

Jeśli gospel kojarzy ci się z rozkołysanym chórem ciemnoskórych wokalistów, masz rację. Tylko dlaczego tak znakomicie w rolę czarnych wcielili się Polacy?

Polacy są czarni Chyba nie ma w Polsce większego miasta, gdzie nie śpiewano by gospel. Na zdjęciu koncert „Gdańszczanie – Papieżowi” AGENCJA GAZETA/DOMINIK SADOWSKI

Na zakończenie warsztatów GoGospel w Katowicach tysiące młodych ludzi wypełnia ogromną katedrę. Podczas ubiegłorocznych, organizowanych w Poznaniu, śpiewał chór złożony z ponad tysiąca młodych. W czasie akcji ewangelizacyjnej ProChrist w katowickim Spodku występuje naraz 1300 śpiewaków z 44 chórów. Nie ma chyba w Polsce większego miasta, gdzie nie odbywałyby się warsztaty gospel. Niebawem w Warszawie zaśpiewa Kirk Franklin, największa gwiazda tego gatunku. Dlaczego ta czarna muzyka tak łatwo zadomowiła się nad Wisłą?

Gejzer
– Wiele razy słyszałam świadectwa ludzi, których Pan Bóg dotknął w czasie, gdy śpiewali gospel. Nawet jeśli zaczynali śpiewać jako niewierzący. Nic dziwnego. Te pieśni to przecież wyśpiewana Ewangelia – opowiada Lea Kjeldsen ze Stowarzyszenia Gospel. Przyjechała z Danii 16 lat temu. Zamieszkała w Krakowie. Początkowo nie znała słowa po polsku. Kiedyś weszła do warzywniaka i poprosiła o dwa… kaloryfery. Dziś mówi znakomicie. Od dziesięciu lat prowadzi jedne z najlepszych w kraju warsztaty gospel. – Gdy przyjechałam do Polski, nie śpiewano tu prawie w ogóle tej muzyki – opowiada. – Czasami jakieś zespoły wykonały jedynie a cappella piosenki negro spirituals. Wiedziałam, że Ewangelia jest ta sama, a ludzie tak samo jej potrzebują, ale musimy zmienić formę przekazu. Gdy dziesięć lat temu ogłosiliśmy warsztaty gospel w Krakowie, zgłosiło się 45 osób. Dziś na tego typu imprezy zapisuje się ich około 600.

Podobne warsztaty ruszyły w całej Polsce. Spotkania z czarną muzyką uwielbienia wyrastają jak grzyby po deszczu. Jak wyglądają takie warsztaty? To zazwyczaj dwa dni modlitwy i śpiewu. – Uczymy się 5–10 piosenek, które potem wszyscy razem wykonujemy na scenie. Trzeba wybrać utwory, które nie są ani zbyt łatwe, ani trudne. Tak by można było nauczyć się ich przez 2 dni – opowiada Agnieszka Kleczkowska. Wiele razy uczestniczyła w podobnych warsztatach. Przez kilka lat śpiewała w łódzkim chórze gospel Good News Singers. W samej Łodzi działa dziś co najmniej 5 takich zespołów – Kulminacyjny moment? Koncert na zakończenie. Spontaniczny wybuch radości. Atmosfera na takim koncercie jest nieprawdopodobna. Trudno ją opisać słowami. Dwa dni uczysz się piosenek, a potem śpiewasz je na scenie. Gdy włącza się jeszcze jazzowa sekcja, to jest już istne szaleństwo. Zawsze największą trudnością jest zakończenie takiego koncertu. Nikt nie chce wyjść z kościoła. Półtorej godziny to zbyt mało. Ludzie są tak nakręceni, że mogliby śpiewać przez następne półtorej. Tak jest co roku. Dlaczego Polacy coraz chętniej sięgają po tę muzykę? Może dlatego, że nasze pieśni liturgiczne nie porywają? – zastanawia się Agnieszka. – Są statyczne. Nawet chorał, choć piękny (sama śpiewałam go niedawno na festiwalu w Jarosławiu), jednak nie porywa. A gospel to gejzer radości, uwielbienia.

Emocje jak na derbach Śląska
Czy osoby niewierzące mogą śpiewać gospel? – Spotkałam się z taką sytuacją w naszym chórze – opowiada Agnieszka. – Ja śpiewałam o tym, co grało mi w sercu, ale byli ludzie, którzy nie przyznawali się do Pana Boga. Co ciekawe, oni naprawdę żyli tą muzyką. Gospel ich porywał. Dlaczego Polacy tak pokochali tę muzykę? Nie wiem – uśmiecha się Lea Kjeldsen. – Sama się nad tym zastanawiam. Może dlatego, że to najkrótsza droga do serca? Jest i kilka innych przyczyn. Angielski – język gospelowych pieśni – nie jest już przeszkodą. Polacy uczą się go od dziecka. Poza tym nieprawdopodobna energia koncertów gospel odpowiada trochę naszemu temperamentowi. – Z jednej strony narzekamy, że nie ma w nas ekspresji, a w kościołach ziewamy z nudów, ale wystarczy spojrzeć na to, jak reagujemy na stadionach, czy w czasie meczów reprezentacji. Gospel to podobne emocje – usłyszałem kiedyś na jednym z warsztatów. Świat pędzi. Ludzie nie mają na nic czasu. Chcą robić coś od razu i od razu widzieć efekty. A tu proszę. Dwa dni warsztatów i od razu koncert. Uczestnicy wychodzą na scenę. Światła, porywająca muzyka, owacje. – Gospel odpowiada na pragnienia ludzkiego serca – opowiada ks. Zdzisław Ossowski, dyrektor festiwalu „Camp Meeting” w Osieku. – Każdy człowiek chce słyszeć, że jest wieczny. Ta muzyka przypomina, że chrześcijaństwo jest religią pustego grobu.

Pociąg do gospel
Gospel to po angielsku ewangelia. To zlepek staroangielskich słów God Spell. Słowo Boże. Pieśni rodziły się na plantacjach bawełny, trzciny cukrowej i wszędzie tam, gdzie czarnoskórzy niewolnicy pracowali dla amerykańskich plantatorów. Pozbawieni wolności, odarci z podstawowych praw, swe myśli kierowali ku niebu. Śpiew był ucieczką, głosem skargi. Korzenie gospel to negro spirituals, XIX-wieczne pieśni niewolników. W tych pieśniach Jezus jest na wyciągnięcie ręki: jest lekarzem, admirałem na Pacyfiku. W jednej z najstarszych pieśni „Gospels Train” Ewangelia jest pociągiem pędzącym do nieba. „Jazz to historia emancypacji Murzyna amerykańskiego z niewolnictwa”, zauważył historyk muzyki Ernest Borneman. To zdanie idealnie pasuje do początków gospel.

Kiedy w 1800 roku za oceanem nastąpiło wielkie przebudzenie religijne białych, rozpoczęły się praktyki zgromadzeń Revival Camp Meetings. Tysiące ludzi zabierało koce, namioty, żywność, by przez kilka dni gromadzić się wokół wygłaszających płomienne kazania kaznodziejów i śpiewać radosne, żarliwe hymny. Co ciekawe, na spotkania te zabierali również czarnych niewolników. Ich fascynacja zjawiskiem Camp Meetings była porażająca. Pełne tęsknoty hymny rozpaliły ich wyobraźnię do tego stopnia, że z czasem zaczęli tworzyć własne pieśni. Odzyskali tłamszony dotąd głos. Gospel wybuchł jak gejzer. Powstawały setki utworów, a muzyka trafiła pod strzechy. Dziś gospel jest tyglem wielu muzycznych gatunków. Słychać w nim muzykę ludową emigrantów z Europy, bluesa, jazz, soul, a ostatnio coraz częściej i hip-hop.

Pijani śpiewem
Lubimy słuchać gospel. Gdy jeden z najlepszych chórów świata Harlem Gospel Choir grał kilkanaście koncertów w Polsce, sale koncertowe pękały w szwach. Przyjechali z czarnej stolicy świata, z nowojorskiego Harlemu. Śpiewali dla Jana Pawła II. Nelson Mandela czuł się przez ich muzykę „szczerze pobłogosławiony”, a Bono z U2 nagrał z nimi rozkołysaną wersję „I still haven’t fund…”. Gdy chór zaśpiewał w chorzowskim Teatrze Rozrywki, ludzie wstali z miejsc. Czwarte powstanie śląskie... Zaczęli miarowo się kołysać, klaskać. Dlaczego? Bo gospel nie da się słuchać, siedząc wygodnie w fotelu. Trudno racjonalnie wytłumaczyć to, co dzieje się na koncertach amerykańskiej grupy.

Publiczność zdziera gardła, klaszcze, tupie. Podobne jest na koncertach polskich chórów. Chyba najbardziej rozpoznawalnym z nich jest TGD (Trzecia Godzina Dnia). Nie śpiewają jedynie gospel, ale to oni wielu Polakom otworzyli oczy na czarną muzykę uwielbienia. „Wiara czyni cuda” –wykrzykuje na koncertach kilkudziesięcioosobowy chór chrześcijan pochodzących z różnych Kościołów i zakątków Polski. Gdyby utwory z ich płyt nie opowiadały o Panu Bogu, z miejsca oblegałyby listy przebojów. Dyrygentem grupy jest Piotr Nazaruk, aranżerem Paweł „Bzim” Zarecki (Fryderyk 2003 w kategorii „producent roku”, muzyk odpowiedzialny za brzmienie płyt m.in. Anny Marii Jopek). Efekt ich współpracy? Mądre, ewangelizacyjne teksty, wplecione w porywającą, dynamicznie zagraną muzykę, Tygiel hymnów gospel, hip-hopu, soulu i rocka.

Zróbcie święty hałas!
Sprzedał ponad 12 milionów albumów, najwięcej w historii muzyki gospel. Jego pierwsza płyta sprzedawała się jak świeże bułeczki. Kupiło ją ponad milion osób. Otrzymał aż 5 nagród Grammy (muzyczne Oscary), prestiżową American Music Award i kilkadziesiąt innych nagród. Jego piosenki ponad 20 razy zajmowały pierwsze miejsca list przebojów gospel w USA. Wystarczy? Kirk Franklin, uznawany za największą współczesną gwiazdę gospel, zaśpiewa 11 września w Warszawie. Na okładce ring. Zmęczony, spocony bokser podnosi ręce w geście zwycięstwa. Poetyka iście amerykańska. Bokserem jest sam Franklin. Na fotce widać, że stoczył właśnie walkę życia. Tak brzmi tytuł jego najnowszego krążka „The fight of my life”.

Nie miał łatwego życia. W wieku czterech lat opuściła go matka. Trafił na wychowanie do ciotki. Kobieta, by chłopak mógł uczyć się gry na pianinie, zbierała w weekendy puszki i odnosiła je do skupu. Skrupulatnie pilnowała, by Kirk każdej niedzieli był w kościele. To tu chłopak stawiał pierwsze muzyczne kroki. Jego historia to amerykańska wersja Kopciuszka. Tylko w roli księcia z bajki występuje Pan Bóg.

Kirk, zbuntowany młody facet, mający problemy z agresją, doświadcza miłości nie z tej ziemi. Opowiada o niej na wszystkich płytach. Jego pierwszy album staje się wydarzeniem. Natychmiast okrywa się podwójną platyną. Dziś muzyk pomaga finansowo dzieciom w najbiedniejszych regionach świata, spotyka się z młodymi ludźmi z trudnych środowisk. Jest do bólu szczery.

– „Imagine me”. Przy tym teledysku można tylko płakać, płakać i płakać. Nieuleczalna choroba, kalectwo, gwałt, przemoc i wykorzystywanie seksualne. Rzeczy, o których się nie mówi. Wstydliwe. Traumatyczne. Takie, które spycha się głęboko, które się wypiera, odrzuca. Takie, które doprowadzają do łez, pogardzania sobą i nieprzebaczenia. Te tematy nie pojawiają się w pieśniach uwielbienia. Nie pojawiają się także w komercyjnej muzyce pop – opowiada Kasia Cudzich z magazynu RUaH.

– Utwory Kirka Franklina budzą z uśpienia. Wyciągają z ciemności na światło dzienne. Kirk współpracował z wieloma gwiazdami muzyki rozrywkowej. Jego piosenki śpiewała Whitney Houston, pojawiały się również na ścieżkach dźwiękowych wielu filmów, m.in. w „Pasji” Mela Gibsona. Nagrywał nawet z Bono z U2. Na swych koncertach nawołuje: „Let me hear you make some holy ghost crazy noise”. Zróbcie święty hałas. Czy to samo zawoła w Warszawie?

Tuż po koncercie, 13 i 14 września, ruszą warszawskie Warsztaty Gospel. Poprowadzą je Brian Fentress ze Stanów, Mieczysław Szcześniak i Agnieszka Tomaszewska z chóru Gospel Joy. Zakończy je koncert finałowy 14 września o godz. 19.00 w Akademii Muzycznej w Warszawie. Oj, będzie gorąco. Gospel ma właściwości uzdrawiające – słyszałem nieraz na podobnych warsztatach. – Żadna inna muzyka, klasyka, jazz, blues, rock, nie ma w sobie tyle ładunku emocjonalnego. Gospel to prosty głos serca. Słyszysz to?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.