Dzień dobry, John

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 07/2008

publikacja 20.02.2008 22:02

Zdarza się, że lekarz zna serce i nerki pacjenta, ale nie zna człowieka. Bo z nim nie rozmawia. Nie ma czasu na rozmowę. A często jest ona nam bardziej potrzebna niż wypisana recepta.

Dzień dobry, John Pacjent i lekarz zawsze idą we dwoje. Tworzą niezwykłą parę połączoną więzami współczucia i odpowiedzialności fot. EAST NEWS/BSIP

Między pacjentem a lekarzem rodzi się prawie intymna więź. Chory udaje się do medyka, żeby powierzyć mu swoją słabość nie tylko fizyczną, ale i duchową. Bo za każdą chorobą kryje się utajony lęk przed ostatecznym odejściem. – Przychodzący po poradę chce nie tylko rozwiać wątpliwości dotyczące choroby, ale uśmierzyć lęk, który nagle się pojawia – mówi Urszula Kanik, lekarka internistka z 30-letnim stażem ze Szpitala Klinicznego w Katowicach-Ochojcu. – Lekarz, dając swój czas, powinien w tym pomóc. Tak staram się pracować i tego oczekuję od kolegów jako pacjent. Jak pisze walijski poeta i lekarz Dannie Abse w znakomitym tomiku „Stetoskop”, medyk, przykładając słuchawkę do piersi chorego „nasłuchuje”, czym żyje jego ciało, odbijające niepokoje duszy.

Jednocześnie sam, „połączony” z badanym słuchawkami wetkniętymi w uszy, diagnozuje siebie. Na ile jest wrażliwy i czujny na potrzeby innego? Czy nie traktuje przychodzącego po pomoc jedynie jako „kolejnego przypadku chorobowego”? O potrzebie nieustannego stawiania sobie takich pytań traktuje wiersz Abse:
 

przypadek
„No to ja pogadam z twoim pacjentem – powiedziałem (...)
– Jak się nazywa?”. Mój kolega, który znał serce
pacjenta, ale nie znał człowieka, nie zrozumiał.
Uśmiechając się do rzędów łóżek, przemierzyliśmy
parkiet sali, a ja podałem rękę cieniowi.
„Dzień dobry, John” – przywitałem się,
przeczytawszy imię na karcie gorączkowej

Nie dziwi, że właśnie literatura i sztuka przypominają o osobowym traktowaniu chorego. To one od wieków zatrzymują się nad tajemnicą egzystencji, jaką jest cierpienie. Nie bez przyczyny słyszy się narzekania, że medycyna, dzięki postępowi nauki może „rozebrać” nasze ciała na poziomie molekularnym, badając cząstki tworzące białka, kody DNA. Już w XVII w. odwoływała się do nauk ścisłych. Wielu ówczesnych lekarzy pisało na kartach tytułowych swych dzieł obok imienia i nazwiska zaszczytny tytuł medicus mathematicus.

A wybitny humanista, szef II Katedry Chorób Wewnętrznych UJ w Krakowie prof. Andrzej Szczeklik pamięta z dziecięcych lat na Podkarpaciu, że starzy ludzie nazywali lekarza „fizykiem”. To dowody na to, że medycyna zamieniała się w dziedzinę nauk racjonalnych, zajmujących się wyłącznie materią ciała. Ale prawdziwy lekarz nie może być tylko racjonalistą opierającym się na przesłankach naukowych. Powinien być humanistą, artystą w swej dziedzinie, wnikającym nie tylko w bóle ciała, ale i duszę chorego. Jak pisze prof. Szczeklik: „Praktyka lekarska to nie tylko racjonalny akt. (...) Właśnie ten intuicyjny błysk podświadomości, ta krótka ścieżka nad rozumem pozwala czasem zobaczyć lekarzowi, co dzieje się w organizmie chorego”. Lekarze, którzy nie zapomnieli, że pacjent stanowi jedność psychofizyczną, posiadają tę umiejętność „odgadywania choroby”. Poszukują rozwiązania razem z tym, który z zaufaniem oddaje im się w opiekę. – Traktuję chorego jak przyjaciela, albo kogoś więcej, bo nie ma przede mną tajemnicy, to ja muszę ją zachować – mówi chirurg dr Franciszek Hadasik.

Chorować w Wiedniu
Wstyd, towarzyszący chorym nie tylko podczas wizyt u ginekologa czy psychiatry – specjalistów dziedzin uważanych za bardzo intymne, świadczy o tym, że dla ich dobra lekarz musi przekraczać najgłębsze bariery prywatności. Wymaga to ogromnego taktu i wyczucia. Dziś lekarze, tłumacząc się, że pracują na trzech etatach, limitują czas przeznaczony „na chorego”. Zapominając o jego stresie, przyjmują go krótko i czasem w obecności osób trzecich, nie tylko pielęgniarki, ale niezainteresowanych kolegów, przychodzących porozmawiać w innej sprawie.

Zwróciło moją uwagę, że w Centrum Chorób Serca w Zabrzu Teresa Wolny, sekretarka do spraw medycznych, przyjmująca pacjentów do zabiegów kardiochirurgicznych, wchodzi z każdym w rozmowę, próbuje go rozweselić, proponuje herbatę. – To naturalne, że trzeba chorego pocieszyć – uważa. Niestety, nie jest to żadną normą. Pamiętam, z jakim szacunkiem potraktowano mnie podczas konsultacji w publicznym szpitalu im. Franza Josefa w Wiedniu. Lekarka przywitała się z mną, dbała, żebym nie czuła się skrępowana, byłam mile widzianym gościem. Kilka razy byłam też tak traktowana w Polsce.

Uduchowione zajęcia
Jednak w kraju często czuję się intruzem, który wchodzi do gabinetu zapracowanego lekarza. A przecież częścią składową procesu leczenia jest tzw. badanie podmiotowe, czyli wysłuchanie pacjenta. – Sztuką jest tak poprowadzić rozmowę, żeby dowiedzieć się o nim naj- istotniejszych rzeczy – podkreśla dr Kanik, która kilkakrotnie uczestniczyła w „branżowych” warsztatach psychologicznych. Ważne też, żeby lekarz nie posługiwał się językiem hermetycznym, tylko zrozumiałym dla pacjenta. Jeden ze specjalistów opowiadał mi, jak kiedyś podchwycił slang młodego pacjenta aż ten z uznaniem stwierdził, że „kuma bazę”.

Anna Bubak, lekarka stażystka po Śląskiej Akademii Medycznej, mówi, że na trzecim i czwartym roku chodziła na zajęcia z psychologii medycznej. Studenci odgrywali scenki rozmów z potencjalnymi pacjentami. – To były zajęcia uduchowione, oderwanie od wszystkiego, czym się zajmowaliśmy do tej pory – pamięta. – Słyszeliśmy, że każdego powinniśmy traktować z godnością. Ale tego się nie da nauczyć, po prostu trzeba być dobrze nastawionym do ludzi. Jakiś czas temu prof. Jerzy Gielecki wprowadził w Śląskiej Akademii Medycznej zwyczaj przeniesiony z Düsseldorfu. Studenci pracujący w prosektorium na czasem anonimowych zwłokach uczestniczą potem w ich pochówku. W ten sposób dociera do ich świadomości, że to nie był preparat, ale człowiek ze swoją historią, i należy mu się szacunek.

Leczenie fragmentów
Coraz większy brak więzi między lekarzem a pacjentem bierze się też stąd, że stale jesteśmy odsyłani do różnych specjalistów. A oni, jak mówi prof. Szczeklik, leczą tylko „fragmenty” chorego. Jeden zajmuje się proktologią, drugi ortopedią, a jeszcze inny neurologią. – U nas instytucja lekarza rodzinnego, tak popularna w Szwecji, jest fikcyjna – uważa dr Jarosław Rycaj z Kliniki Wad Wrodzonych Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. – Rzadko kto chodzi do jednego lekarza, który by go znał. A przecież z filmów z dawnych epok pamiętamy instytucję medyka, przyjeżdżającego o każdej porze dnia i nocy do pacjenta. Zwykle od dzieciństwa znał chorego i jego rodzinę, i łatwiej przychodziło mu zdiagnozować chorobę. – Mamy takich lekarzy, jakie jest nasze społeczeństwo – mówi dr Rycaj. – 30 proc. nie nadaje się do zawodu, bo nie są nastawieni na drugiego, a lekarz musi lubić ludzi, 50 proc. jest zmęczonych pracą na kilku etatach, a wśród nich są i ci, którzy wyjechali za granicę. Lekarze narzekają na przepracowanie, niskie zarobki, złą strukturę służby zdrowia, roszczeniowe nastawienie wielu pacjentów, którzy z założenia wyładowują na nich swoją agresję. To wszystko prawda. Ale czy to usprawiedliwia rezygnację z poczucia misji, która od wieków towarzyszyła zajmującym się sztuką lekarską? Przestało się mówić o etosie zawodu, który ma budzić nadzieję na ratowanie i przedłużanie życia. Dziś z różnych przyczyn zdarza się, że lekarze zabijają nadzieję. Sama kilka razy, wzywając pogotowie do swojego dziadka po osiemdziesiątce, słyszałam w słuchawce: „Jest stary, możecie czekać”. I musiałam biec, żeby osobiście wyprosić wizytę lekarską.

Caritas i ekonomia
To, że każdy z nas spotkał lekarzy nierzetelnych, nieuczciwych, wcale nie bezinteresownych, nie powinno przekreślać pracy innych, którzy z poświęceniem asystują choremu. A jednak gdzieś zostają te „złe”, zwykle traumatyczne doświadczenia. Towarzysząc przez kilka godzin choremu ojcu przywiezionemu karetką na izbę przyjęć, dowiedziałam się, że musi mieć siły, żeby przeżyć, bo tu każdy musi swoje odcierpieć. Pierwsze dziecko mojej koleżanki z poważnymi konsekwencjami „wypychali na świat” pijani położnicy, którzy chcieli wcześniej świętować... urodziny jednego z nich. W ciąży z następnym rzadko odwiedzała ginekologa. Mamę przyjaciółki, która złamała kręgosłup, odesłano do domu z rozpoznaniem: „stłuczenie”.

Musiała szukać pomocy w innych szpitalach. Każdy z nas słyszał o konieczności wręczania łapówek, żeby np. przyśpieszyć zabieg. – Przykład idzie z góry – mówi dr Hadasik, także dyrektor szpitala św. Elżbiety w Katowicach. – Ja nie biorę, moi lekarze też i wszystko jest czyste. Jego mistrzem był prof. Czesław Sadliński – wybitny chirurg. – Nie tylko doskonale operował, znał anatomię, ale przede wszystkim był prawym człowiekiem – wylicza jego uczeń. Na szczęście, takie postawy „się dziedziczy”. I na szczęście nowi adepci zawodu nadal znajdują swoich mistrzów. Nie tylko wybitnych specjalistów, ale uczciwych, zwykłych lekarzy, dzięki którym udaje nam się przeżyć. – Na początku studiów chciałam, jak doktor Judym, leczyć na jakiejś wsi, być „Siłaczką” – wspomina Anna Bubak. – Te marzenia zweryfikowała rzeczywistość. Ale dodaje, że będzie poświęcać chorym czas i uwagę, żeby czuli się w centrum jej zainteresowania. Bo wie, że w gruncie rzeczy, jak pisze irlandzki noblista Sheamus Heaney: „opieka nad cudzym zdrowiem dotyczy raczej caritas niż ekonomii”. Bo pacjent i lekarz zawsze idą we dwoje. Wspólnie zmagają się z chorobą i cierpieniem. Tworzą niezwykłą parę połączoną więzami współczucia i odpowiedzialności.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.