Dać wiarę cudom

rozmowa z prof. Andrzejem Szczeklikiem

|

GN 44/2007

publikacja 05.11.2007 15:42

O duszy, medycynie i potrzebie czytania wierszy z prof. Andrzejem Szczeklikiem rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Dać wiarę cudom Henryk Przondziono

Prof. Szczeklik jest specjalistą kardiologii i pulmonologii. Ceniona jest także jego eseistyka.

Barbara Gruszka-Zych: Medy-cyna zmierza do przedłużania ludzkiego życia.
Prof. Andrzej Szczeklik: – Najlepszym wskaźnikiem skuteczności jej działania jest fakt, że w ostatnim wieku do średniego czasu życia dodano nam 25 lat. Ludzie wierzą, że niedługo standardem będzie życie do setki. Te oczekiwania wynikają też z naszej natury. Jak Prometeusz dążymy do wyrwania bogom tajemnic, by stać się im podobni. Ogromne nadzieje wiąże się z badaniami nad komórkami macierzystymi. Kiedy rząd USA z powodów etycznych zabronił niektórych doświadczeń nad nimi, jeden z najbogatszych stanów – Kalifornia – wygospodarował 3 mld dolarów i sfinansował powstanie instytutu, w którym bada się komórki macierzyste. Bo przypuszcza się, iż to dzięki nim nasze organy wewnętrzne będą mogły regenerować się i odmładzać.

Jednocześnie postęp medycyny odarł śmierć z intymności, umieramy w szpitalach.
– Zmieniła się nasza kultura, z której wyparto śmierć. Przez całe wieki ludzie oprócz śmierci nagłej, np. na polu bitwy, odchodzili z tego świata w łóżku, wśród bliskich. Dziś człowiek albo coraz częściej umiera w szpitalu, choć przeciw temu trudno mi protestować, bo po to są szpitale (nie ma dnia, żeby na naszą intensywną terapię nie przywożono dwóch czy trzech chorych, których reanimujemy), albo odchodzi w domu opieki społecznej.

Czy lekarz może powiedzieć „stop” podczas ratowania pacjenta?
– Nie. Ale powinien umiejętnie odsłonić prawdę przed nim i jego bliskimi. Jeżeli ktoś jest chory na raka płuc i przewiduję, że będzie żyć kilka miesięcy, mam obowiązek powiedzenia tego jego bliskim. Inna sprawa to mówienie prawdy choremu. Nie powinno jej się rąbać między oczy, tak jak to robią czasem koledzy z onkologii. Mówią: „Ma pan raka płuc? Palił pan? To co się pan dziwi” i chory zaczyna mieć jeszcze poczucie winy.

Dotykamy problemu leczenia ciała i duszy. Ale w Oświeceniu dusza gdzieś się zgubiła.
– Choć dusza jest naszą istotą, medycyna nie potrafi jej zlokalizować ani zdefiniować. Właściwie biologia i medycyna poszły na łatwiznę. Skoro nie potrafią materialnie uchwycić duszy, to ją gdzieś usuwają albo zastępują nierównoznacznymi określeniami. Biolog czy medyk mówi o świadomości albo „ego”, którego szuka w mózgu.

Medycyna zapomina o duszy chorego.
– Bo znalazła się na rozstajach. Z jednej strony przez wieki była sztuką, z drugiej – stała się nauką. O sztuce nie powinno się w praktyce lekarskiej zapominać. O tym, żeby rozmawiać z chorym, tworzyć więź, na której buduje się wzajemne zaufanie. Bez tego nie ma medycyny. Powiedzmy, że przychodzi Pani do mnie z problemem, a ja przedstawiam kilka rozwiązań. Summa summarum Pani decyzja będzie zależała od tego, jakie ma Pani do mnie zaufanie. Bo inaczej mogłaby Pani poszukać i wybrać odpowiedź na swoje problemy np. w Internecie.

Czy mówiliśmy teraz o „duszy” medycyny?
– Z całą pewnością. Przypomniał mi się nowy tomik wierszy Urszuli Kozioł „Przelotem”. W wierszu „Traktat o duszy” pisze ona, że dusza to jest to, „co ja dzierżawię”. Więc jeśli duszę się dzierżawi albo jeśli ona emanuje z nas, to może to być też coś wspólnego dla dwojga ludzi. W końcu mówi się o „wspólnocie duchowej”.

Podobno dusza waży 21 gramów, tyle, co kromka chleba?
– W XI w. na Sycylii żył król Normanów Roger, o którym napisał operę Karol Szymanowski. Kazał on zagłodzić kilku ludzi, bo myślał, że zobaczy uciekającą z nich duszę. Na początku XX wieku lekarz z Massachusetts Duncan MacDougall podchodził do sprawy bardziej naukowo i humanitarnie. Skonstruował gigantyczne wagi dźwigowe, na których kładł łóżko z chorym, o którym wiedział, że odchodzi, i czuwał przy nim. Kiedy chory „zamykał oczy”, ciało traciło właśnie 21 gramów. Ten lekarz nie był oszustem, nie spieszył się nawet, żeby swoje odkrycie ogłosić. Namówili go do tego koledzy. Jego publikacja, którą czytałem w reprintach, nosi wszelkie cechy naukowości. Dziś z powodzeniem przeszłaby przez sito recenzentów, choć interpretacja obserwacji pozostaje niejasna (prądy konwekcyjne?). To przykład na to, że ludzie w różny sposób chcą potwierdzić istnienie duszy.

Nawet w różnych religiach definicja duszy jest mało konkretna.
– Bo tak mało o niej wiemy. Nie umieją jej sprecyzować nawet najtęższe umysły. Tak np. słynny noblista, fizyk Francis Crick, który wymyślił podwójną spiralę DNA, porzucił swoje dotychczasowe badania i zaczął szukać, gdzie znajduje się nasza świadomość. W Instytucie Salka w Kalifornii, gdzie upakowali ponad 40 Noblistów, do końca życia próbował odpowiedzieć na to pytanie. Także Edelstein, który odkrył strukturę immunoglobulin, porzucił swoje zainteresowania i też zajął się świadomością. W biologii i medycynie świadomość (bo tak zastępczo nazywa się duszę) łączy się dziś z mózgiem, a to najmniej poznany nasz organ.

Jeśli dusza miałaby „mieszkać” w mózgu, czy ludzie w śpiączce albo tracący pamięć byliby jej pozbawieni?
– Można by z tego ostrożnie i niepewnie wnioskować, że dusza i świadomość to jednak nie to samo. Codziennie widzę chorych, którzy są nieprzytomni albo trwają w vita vegetativa, czyli tylko oddychają i bije im serce, tak jak Terri Schiavo. A przecież nie są martwi, żyją...

Ciało jest naszą ochroną, a jednocześnie nie możemy z niego „wyjść” inaczej niż przez śmierć.
– Jesteśmy limitowani przez skorupę ciała, a z drugiej strony jesteśmy z nim jednością. W średnich wiekach uważano, że człowiek jest na małą skalę odbiciem harmonii Wszechświata. Warto o tym pamiętać. Uzyskanie tej harmonii dotyka istoty człowieka.

W swojej nowej książce „Kore” często odwołuje się Pan do poetów. Czyżby o duszy dało się najwięcej powiedzieć przez sztukę?
– Tak, bo przecież ona rozszerza horyzonty. Gdybyśmy rozumowali tylko stricte biologicznie, biochemicznie czy biofizycznie, to byłby to jeden, mocno ograniczony sposób widzenia świata. Sztuka przydaje mu nowe wymiary. Widzenie monochromatyczne czyni wielobarwnym.

Podczas lektury „Kore” wchodzimy w tajemnice choroby, umierania.
– Lekarz nie powinien zapominać, że to są tajemnice, bo od tego niedaleko już do tajemnicy lekarskiej. Niedawno Ministerstwo Zdrowia wprowadziło nakaz, aby wszystkie karty wypisowe ze szpitali pisać po polsku, nie, jak dotąd, po łacinie. Tylko dlaczego urzędniczka w NFZ ma wiedzieć, co jest w pani wnętrzu? Tak odgórnie zaleca się nieprzestrzeganie tajemnicy lekarskiej.

Nieraz nie udziela Pan w książce definitywnej odpowiedzi.
– W nauce ważniejsze jest stawianie pytań niż udzielanie odpowiedzi. Warto mieć świadomość, że otaczają nas rzeczy niezwykłe, zadziwiające, tajemnicze, na które trzeba się otworzyć. Poeta irlandzki Seamus Heaney napisał wiersz, przetłumaczony przez Stanisława Barańczaka, w którym słyszymy zachętę, żeby „dać wiarę cudom”.

Zaś amerykański poeta Wally Stewens przekonuje: „Ciało umiera, uroda ciała żyje”.
– No tak, bo jeżeli w człowieku było coś pięknego, to pozostanie w jego wierszach, czynach albo jako najjaśniejszy promień w pamięci najbliższych.

Był Pan przy Czesławie Miłoszu przez jego ostatnich 15 lat. To on zachęcał Pana do napisania podręcznika ars moriendi.
– Miał wtedy 92 lata i coraz częściej trafiał do naszego szpitala. Wtedy już bardzo myślał o śmierci. Raz, kiedy po kilku dniach nieprzytomności odzyskał świadomość, zaproponował mi, żebym taką książkę napisał. Spytałem, kto chciałby to czytać. Wtedy on się zaperzył: „Przecież wielu to ciekawi”. Interesowało go też, jak śmierć się do nas dobiera. Dlaczego ktoś wchodzi na taką, a nie inną „ścieżkę śmierci” – jak to pisał Horacy. Sądził, że dobry lekarz potrafi przewidzieć przyszłość swoich pacjentów.

Pan przewiduje przyszłość?
– Odpowiem na to dykteryjką, którą usłyszałem od mojego ojca. Po pierwszej wojnie światowej pracował w Krakowie wybitny profesor chorób zakaźnych Józef Kostrzewski. Choroby zakaźne – były wówczas częste i nadzwyczaj groźne. Mój ojciec, jako młody adept medycyny, szedł przez duży oddział kliniczny za profesorem, na końcu szeregu wizytujących lekarzy. Obserwował, jak profesor stawał nad chorym, badał, a potem patrzał na siostrę zakonną, która była przełożoną pielęgniarek. Ona kiwała głową, „tak” lub „nie”, i wtedy profesor prognozował, co stanie się z chorym. Bo to ona, nadzwyczaj doświadczona pielęgniarka, wcześnie dostrzegała postęp wysypki, zaostrzanie się rysów twarzy itp. Trafna prognoza sprawiała zawsze wielkie wrażenie, nawet na innych lekarzach. Była tajemniczą umiejętnością, świadczącą o doskonałości w sztuce.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.