Przestroga z Zielonej Wyspy

Jacek Dziedzina

|

GN 03/2007

publikacja 18.01.2007 13:05

Polacy lubią Irlandię. Podobne doświadczenia, przywiązanie do wiary i wartości. Irlandzcy chrześcijanie mieli też swoją czarną godzinę. Czy dziś jesteśmy skazani na kolejne podobieństwo z Irlandią?

Przestroga z Zielonej Wyspy

Katolicki naród, niepodważalny autorytet moralny Kościoła w społeczeństwie. Tak postrzegana była Irlandia przez długi czas. I wydawało się, że tak będzie zawsze. Tym większy szok wywołało ujawnienie przez media podwójnego życia cieszącego się zaufaniem biskupa i popularnego księdza. Niespodziewany kryzys odsłonił narastające tak naprawdę od lat 60. stopniowe załamywanie się wizerunku kraju jako nieskazitelnej przestrzeni żywej wiary. Kryzys okazał się wprawdzie okazją do oczyszczenia ze złudzeń, hipokryzji i niezdrowego samozadowolenia, ale kosztem pustoszejących kościołów. Czy taka musi być cena przebudzenia we wspólnocie chrześcijan?

Samotna wyspa wierzących
Irlandczyk-katolik. To hasło chyba jeszcze bardziej niż polski odpowiednik oddawało rolę wiary i miejsce Kościoła w życiu społecznym Irlandii. Chrześcijaństwo zadomowiło się tam już 500 lat przed chrztem Polski. Przez długi okres w historii katolicyzm był częścią tożsamości narodowej Irlandczyków, podległych aż do 1922 roku królowej brytyjskiej. Protestancki najeźdźca jeszcze bardziej wzmacniał religijną odrębność jednocześnie biedniejszej od Wielkiej Brytanii i przez to zakompleksionej części imperium. Podobnie jak w Polsce, ok. 95 proc. mieszkańców Zielonej Wyspy deklarowało wiarę i przynależność do Kościoła katolickiego. Wpływ nauczania Kościoła był widoczny zarówno w konstytucji z 1937 roku, jak i w praktyce ustawodawczej i wykonawczej państwa. Bezkompromisowy zakaz aborcji, niedopuszczalność rozwodów i sprzedaży środków antykoncepcyjnych były naturalną konsekwencją uznania moralnego przewodnictwa Ewangelii i głoszących ją pasterzy. W każdą niedzielę tłumy wiernych zdążały zgodnie w kierunku kościoła, a seminaria duchowne co roku wypełniali licznie kandydaci do kapłaństwa.

Już w latach 60. można było zaobserwować, że sytuacja stopniowo się zmienia. Duży wpływ miało na to m.in. sąsiedztwo wydzielonej Irlandii Północnej (części Korony Brytyjskiej). Wielu Irlandczyków pozazdrościło większej, jak sądzili, otwartości na świat północnym rodakom. Same relacje z Wielką Brytanią nie były już tak napięte jak dawniej, m.in. dzięki przystąpieniu obu krajów do Wspólnoty Europejskiej. To z kolei pozwoliło Irlandii stopniowo, ale radykalnie zmienić swoją sytuację gospodarczą. Dzięki temu kompleks biedniejszego sąsiada ustąpił triumfowi świeżego sukcesu (nawet dzisiaj Brytyjczycy nie chcą się przyznać, że wzrost gospodarczy w Irlandii jest wyższy niż u nich).

W takiej sytuacji katolicyzm coraz rzadziej pełnił funkcję instrumentalną w walce o tożsamość z jednej strony, z drugiej zaś postępował coraz większy krytycyzm wobec obowiązującej dotąd wizji świata. Związane to było m.in. z pewnym przesileniem w strukturze społecznej: coraz więcej Irlandczyków osiedlało się w miastach. Obecnie ponad jedna trzecia społeczeństwa rezyduje w aglomeracji stołecznej, Dublinie. Życie miejskie zaczęło sprzyjać większej swobodzie myślenia, wyboru stylu życia, z czasem także swobodzie obyczajowej i pogoni za sukcesem. Wychodzenie Irlandii z biedy sprawiło ponadto, że duża część dawnych emigrantów wróciła do kraju. Z doświadczeniem innego stylu życia, czasem z zupełnie odmiennym systemem wartości.

Ból po irlandzku
Nikt jednak nie przyznawał oficjalnie, że obok autentycznej żarliwości wielu wiernych świeckich i duchownych rośnie liczba przyzwyczajonych, ale nie przywiązanych do prawd wiary katolików. A pod dywanem niektórych pasterzy gromadzi się coraz więcej spraw, które niekoniecznie dają moralną legitymację do prowadzenia owieczek.

Ojciec David Sullivan (Irlandczyk, misjonarz ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki Ojców Białych) uważa, że kiedy Kościół ma mocną pozycję w społeczeństwie (jak wówczas w Irlandii i dzisiaj w Polsce), łatwo o uśpienie wrażliwości na nowe wyzwania i kłopoty. – Duchowieństwo jest wtedy zadowolone, więc po co sobie zadawać trudne pytania. Takie uśpienie jest wielkim wrogiem Kościoła – mówi w rozmowie z „Gościem”.

Bomba wybuchła na początku lat 90. „Biskup Eamonn Casey ma dziecko!” – donosiły media. Cieszący się wielką popularnością hierarcha miał ponadto wykorzystywać kościelne pieniądze na wychowanie potomka. Kolejnym ciosem dla wspólnoty wiernych było ujawnienie podwójnego życia księdza Michaela Cleary’ego – ulubieńca mediów. Stało się to już po śmierci zainteresowanego.

Okazało się, że przez lata żył z kobietą, z którą miał dwójkę dzieci. Irlandczyków dobiła wreszcie fala oskarżeń duchownych o wykorzystywanie seksualne nieletnich. Nikt wtedy nie przypuszczał, że problem wykracza poza duchowieństwo i obciąża także inne grupy zawodowe. Najważniejszy był szok, że duchowi przewodnicy mogą dopuścić się takich czynów i pójść do więzienia (co stało się faktem). Jednak najgorsze okazało się właśnie zamiatanie spraw pod dywan. Wierni zaczęli tracić zaufanie do duchownych, bo nie widzieli właściwej reakcji na skandale. – Starano się bronić instytucję, a nie prawdę – mówi o. Sullivan. – Później Kościół hierarchiczny przyznał się, ale stracił już wiarygodność – dodaje misjonarz.

I było trochę za późno, żeby zapobiec złym skutkom wielkiego społecznego rozczarowania. Ojciec David wspomina, że jego matka – kobieta bardzo religijna – „była wściekła na to wszystko”. Nie odeszła jednak od Kościoła, podobnie jak wiele szczerze przywiązanych do wiary katolików. – Ja osobiście nie przeżyłem kryzysu wiary. Odczuwałem tylko wielki smutek tym, co zrobili niektórzy księża – mówi Colm Barry z Wexford. Jest młodym człowiekiem, ale wielu jego rówieśników zaczęło jednak unikać drzwi kościoła. Tutaj też jednak statystyki nie są jednoznaczne. O ile bowiem w niektórych dzielnicach Dublina tylko 8–10 proc. wiernych uczestniczy w niedzielnej Mszy św., to już na wsi nawet ponad 80 proc.

Smutek Colma i jemu podobnych pogłębiła zapewne świadomość, że coś zostało zaniedbane i przez to ludzie słabszej wiary odeszli. Bo znaleźli pretekst dla swoich wątpliwości. Sami księża byli często załamani. Nie było jednak masowych odejść od kapłaństwa, tylko liczba powołań wyraźnie zmalała, zwłaszcza w zakonach (o 40 proc.). W mediach i życiu codziennym bardziej niż kiedykolwiek zagościła krytyka Kościoła jako instytucji. – Te kryzysy spowodowały wśród duchowieństwa poczucie pewnej przegranej – mówi jeden z irlandzkich księży. – Księża byli załamani. Kiedy byli święceni, byli kimś w społeczeństwie. A wtedy stracili tę pozycję.

Historia nie musi się powtarzać
Budujące były głosy tych księży, którzy czuli się załamani (co zrozumiałe), ale ze względu na dobro całego Kościoła jako wspólnoty wierzących. Oni uprzywilejowanej pozycji kapłana nie sprowadzali do zaszczytów czy sukcesu. Wyjątkowość tej posługi w Kościele polega przecież na czym innym. Na możliwości wypowiadania najważniejszych słów, jakie można usłyszeć na tym świecie: „I ja odpuszczam tobie grzechy” oraz „Bierzcie i jedzcie”. Zatem porażką bardziej jest sytuacja, kiedy coraz mniej ludzi chce tego słuchać, a nie utrata jakichś przywilejów.

Mimo poważnego kryzysu, wiara w Irlandii nie umarła. W wielu parafiach ciągle żywe są wspólnoty zaangażowanych świeckich i duchownych. Dla tysięcy wyznawców Chrystusa to trudne doświadczenie nie przysłoniło tego, co najważniejsze. – Nie zmieniła się moja wiara, bo ona pochodzi od Boga – mówi Colm. Niektórzy wracają po chwilowym zwątpieniu. Na Górę św. Patryka ciągle wchodzą tysiące pielgrzymów. Wierni gromadzą się też licznie przy okazji nawiedzenia w parafii relikwii świętych.

Coś jednak przeszło już do historii: przekonanie, że katolicka Irlandia jest wieczna. Coraz wyraźniej widać, że wiara staje się świadomym wyborem, a nie tylko przywiązaniem do tradycji. W języku socjologicznym określa się to jako przejście od „Kościoła ludu” do „Kościoła wyboru”. Pokazuje to, że kryzys może być szansą na oczyszczenie. I skończenie z zabawą w „sympatyków chrześcijaństwa” (określenie ks. Franciszka Blachnickiego).

Nie znaczy to jednak, że puste miejsca w kościołach są jedynym sposobem na przebudzenie. Odejście kogokolwiek ze wspólnoty nie może dawać spokoju chrześcijanom. To zawsze jest powód do własnego rachunku sumienia. Może w Polsce warto wyciągnąć zawczasu wnioski z lekcji Kościoła irlandzkiego? Również dlatego, że lubię widok tłumu ludzi, idących co niedzielę w kierunku kościoła.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.