Strach zostaje na górze

rozmowa z z Bogusławem Ożogiem

|

GN 49/2006

publikacja 04.12.2006 14:41

O katastrofie w kopalni „Halemba”, strachu i ryzykowaniu życia z Bogusławem Ożogiem, ratownikiem górniczym, rozmawia ks. Artur Stopka

Strach zostaje na górze Służby ratownicze kopalni są wspomagane przez pogotowie górnicze. Józef Wolny

Ks. Artur Stopka: Miał Pan dyżur, gdy zdarzył się wypadek w „Halembie”?
Bogusław Ożóg: – Nie. Alarmowy wyjazd miała stacja z Zabrza, bo w jej rejonie jest kopalnia „Halemba”. Nasze pogotowie wyjechało około dziewiętnastej.

A kiedy znalazł się Pan na dole?
– W środę rano. Byliśmy na dole także wtedy, gdy atmosfera była wybuchowa i nie można było wejść do wyrobiska i podczas odpompowania wody. Dopiero wieczorem poprawiło się na tyle, że można było wejść.

A wczoraj (czwartek) wyciągaliśmy ostatniego poszkodowanego. Myśmy znali ten rejon, bo byliśmy tu na akcji w lutym. Wtedy udało się wyciągnąć żywego Zbyszka Nowaka po 111 godzinach.
Pan go uratował?

– Nie miałem tej przyjemności. Byłem w akcji dzień wcześniej, a w tym dniu, gdy wyciągano Zbyszka, ja byłem na innej akcji, w kopalni „Siltech”. W „Halembie” była wtedy radość, a myśmy w tym samym czasie pojechali po zwłoki.

Podczas tej ostatniej akcji w „Halembie” daleko było od szybu do miejsca katastrofy?
– Od szybu do miejsca zagrożenia było około 600–800 metrów. Bliziutko. Natomiast dalej, do miejsca, gdzie leżeli ostatni poszkodowani, było około 900 metrów.

Podobno górników, którzy zginęli, znaleziono na całej długości wyrobiska?
– Pierwsi poszkodowani, którzy zostali wyciągnięci, znajdowali się niedaleko głównego przekopu, a więc strefy bezpiecznej, ale dosięgnął ich wybuch. Dwanaście osób było w samym czole przodka. Prawdopodobnie zginęli na skutek zatrucia gazami. Większe obrażenia mieli ci pierwsi.

Zastanawiał się Pan, co tam się stało?
– Moim zdaniem, nastąpiło wypalenie metanu w ścianie, które wzniosło obłok pyłu węglowego, a potem najprawdopodobniej nastąpił wybuch pyłu. Tam, poza ścianą, w wyrobisku korytarzowym, były znacznie większe zniszczenia niż w samej ścianie. Widać było, że przeszedł huragan. Ci, którzy znaleźli się w tym wyrobisku, nie mieli najmniejszych szans.

Czyli w momencie, kiedy Pan tam wchodził, wiedział Pan, że nikt nie przeżył?
– My zawsze idziemy z myślą, że uda się kogoś uratować. Cuda się zdarzają. Wystarczy przykład Zbigniewa Nowaka. Wtedy też nikt nie wierzył, że po tylu godzinach ktoś tam jeszcze żyje. I teraz myśmy liczyli na to, że może jest jakaś nisza, jakiś roz- szczelniony rurociąg z powietrzem. Chociaż doświadczenie mówiło, że szanse są jak jeden do stu.

Ilu ludzi Pan uratował?
– Ja tego nie liczę. To może wydawać się dziwne, ale idąc na akcję, w której są poszkodowani ludzie, nie chcę wiedzieć, kim są. Nie pytam o nazwiska. Tak jest łatwiej, zwłaszcza jeśli ktoś zginie. Trzeba żyć dalej i patrzeć do przodu. Uratowałem kilka osób. Ale trzeba powiedzieć, że w ratownictwie człowiek może przepracować dwadzieścia pięć lat i nikogo nie uratować. A zdarza się, że w jednej akcji ratuje się dziesięć albo więcej osób.

Dlaczego został Pan ratownikiem?
– Pracowałem w kopalni „Barbara-Chorzów”. Obserwowałem ratowników: co robią, jak pracują. Miałem też kolegów, którzy najpierw pracowali jako górnicy, a potem poszli do ratownictwa. Zafascynowała mnie ta praca i postanowiłem, że ja też spróbuję. I tak już dwudziesty rok jestem ratownikiem.

W ilu akcjach Pan dotychczas uczestniczył?
– Ojej, nie liczę tego.

To inaczej. W ilu akcjach rocznie bierze Pan udział?
– W tej chwili jest ich mniej. Na początku mojej pracy w ratownictwie bywało tak, że i dwa tygodnie w miesiącu było się w akcji. Teraz profilaktyka daje dobre efekty. Poza tym nie ma takiego nacisku na wydobycie, jak było w czasach, gdy wydobywaliśmy w Polsce 200 mln ton węgla rocznie. Nie wszystkie akcje są tak trudne jak ta na „Halembie”. Wiele jest na przykład akcji pożarowych, w których nie ma ofiar, czasem trzeba zabezpieczyć jakiś rejon kopalni. Wiele jest robót profilaktycznych. Mamy pogotowia specjalistyczne i wykonujemy różne prace, których ze względu na bezpieczeństwo nie wykonują górnicy.

Boi się Pan, idąc na akcję?
– Strach zostaje u góry. Tylko głupi się nie boi, ale na dole, w czasie akcji, nie można kierować się emocjami. Trzeba robić swoje, oczywiście bezpiecznie. Nie chodzi o to, żeby doprowadzić do kolejnego nieszczęścia.

W mediach pojawiają się informacje o fałszowaniu wskazań metanomierzy? Wierzy Pan w to?
– Ja uważam, że tam nie było samobójców. Byłoby skrajnym idiotyzmem wchodzić do wyrobiska, w którym jest wybuchowa atmosfera. Moim zdaniem, ich zaskoczyła sytuacja. Byli tam przecież ludzie z wentylacji, którzy zajmują się tym, żeby można było bezpiecznie pracować. Nie chce mi się wierzyć, że ktokolwiek tam – wiedząc, jakie jest niebezpieczeństwo – próbował zafałszować wskazania. Myślę, że nawet gdyby coś takiego miało miejsce, to górnik, który to zauważy, sam wyciągnie czujnik i przełoży we właściwe miejsce. Przecież nikt nie idzie do roboty, żeby zginąć. Szkoda, że zawsze najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy najmniej wiedzą.

Pana zdaniem, jest jakaś różnica między górnikami zatrudnionymi przez kopalnie a tymi z firm zewnętrznych?
– Nie znałem tych ludzi. Wiem, że były tam osoby młode, które miały małe doświadczenie, ale byli też ludzie, którzy byli już praktycznie emerytami górniczymi, o wielkim doświadczeniu. Zdarza się, że w firmach pracują ludzie, którzy nie powinni się na dole znaleźć. Różnie się dzieje. Jest w tej chwili presja finansowa na górnictwo, zakład musi być samowystarczalny...

Słychać teraz głosy, że nie warto tak głęboko kopać węgla, skoro to jest tak niebezpieczne...
– Kopią i głębiej niż na „Halembie”. Trzeba uczciwie powiedzieć, że jeżeli w kopalni jest zagrożenie metanowe, to ono jest dokładnie takie samo na poziomie 600 metrów, jak 1000. Górnictwo to jest walka z naturą. Czasami staje się ona nieprzewidywalna i pokazuje swoją siłę. Tego nie da się uniknąć. To uczy pokory. Taki wypadek jak na Halembie to jest nieszczęście, ale jak się zastanowić, to człowiek dojdzie do wniosku, że w tygodniu więcej ludzi ginie w wypadkach na drogach...

Niektórzy mówią, że dla tego sprzętu nie warto było ryzykować życia ludzi. A jak Pan uważa?
– Proszę to powiedzieć ekonomistom. Tam został majątek wartości siedemdziesięciu milionów. Proszę pomyśleć, gdyby dać te siedemdziesiąt milionów emerytom w naszym regionie... Zawsze po zamknięciu ściany odzyskuje się sprzęt, to logiczne. Niestety, tym razem zdarzył się wypadek. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że mogło do niego dojść przy zupełnie innej robocie. Moim zdaniem, w takich sytuacjach trzeba dziennikarzom wszystko mówić, jak jest. Nie powinno być żadnej zmowy milczenia, ukrywania, bo to rodzi wykrzywiony obraz. Słuchając tego, co mówią w mediach, można odnieść wrażenie, że górnicy zjeżdżają na dół na skazanie. Że najlepiej byłoby zamknąć kopalnie i już. A przecież z kopalnią jest jak z człowiekiem, ona funkcjonuje jak żywy organizm. Jeśli człowiek dostaje zawału, to się go bierze na intensywną terapię, a nie od razu do kostnicy... Gdy dochodzi do takich zdarzeń jak w „Halembie”, trzeba po prostu naprawić, wyleczyć i pracować. To jest tragedia, ale nie róbmy z niej taniej sensacji i nie wyciągajmy pochopnych wniosków w rodzaju zamykania wszystkich kopalni...

Boi się Pan, idąc na akcję?
– Strach zostaje u góry. Tylko głupi się nie boi, ale na dole, w czasie akcji, nie można kierować się emocjami. Trzeba robić swoje, oczywiście bezpiecznie. Nie chodzi o to, żeby doprowadzić do kolejnego nieszczęścia.
W mediach pojawiają się informacje o fałszowaniu wskazań metanomierzy? Wierzy Pan w to?
– Ja uważam, że tam nie było samobójców. Byłoby skrajnym idiotyzmem wchodzić do wyrobiska, w którym jest wybuchowa atmosfera. Moim zdaniem, ich zaskoczyła sytuacja. Byli tam przecież ludzie z wentylacji, którzy zajmują się tym, żeby można było bezpiecznie pracować. Nie chce mi się wierzyć, że ktokolwiek tam – wiedząc, jakie jest niebezpieczeństwo – próbował zafałszować wskazania. Myślę, że nawet gdyby coś takiego miało miejsce, to górnik, który to zauważy, sam wyciągnie czujnik i przełoży we właściwe miejsce. Przecież nikt nie idzie do roboty, żeby zginąć. Szkoda, że zawsze najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy najmniej wiedzą.
Pana zdaniem, jest jakaś różnica między górnikami zatrudnionymi przez kopalnie a tymi z firm zewnętrznych?
– Nie znałem tych ludzi. Wiem, że były tam osoby młode, które miały małe doświadczenie, ale byli też ludzie, którzy byli już praktycznie emerytami górniczymi, o wielkim doświadczeniu. Zdarza się, że w firmach pracują ludzie, którzy nie powinni się na dole znaleźć. Różnie się dzieje. Jest w tej chwili presja finansowa na górnictwo, zakład musi być samowystarczalny...
Słychać teraz głosy, że nie warto tak głęboko kopać węgla, skoro to jest tak niebezpieczne...
– Kopią i głębiej niż na „Halembie”. Trzeba uczciwie powiedzieć, że jeżeli w kopalni jest zagrożenie metanowe, to ono jest dokładnie takie samo na poziomie 600 metrów, jak 1000. Górnictwo to jest walka z naturą. Czasami staje się ona nieprzewidywalna i pokazuje swoją siłę. Tego nie da się uniknąć. To uczy pokory. Taki wypadek jak na Halembie to jest nieszczęście, ale jak się zastanowić, to człowiek dojdzie do wniosku, że w tygodniu więcej ludzi ginie w wypadkach na drogach...
Niektórzy mówią, że dla tego sprzętu nie warto było ryzykować życia ludzi. A jak Pan uważa?
– Proszę to powiedzieć ekonomistom. Tam został majątek wartości siedemdziesięciu milionów. Proszę pomyśleć, gdyby dać te siedemdziesiąt milionów emerytom w naszym regionie... Zawsze po zamknięciu ściany odzyskuje się sprzęt, to logiczne. Niestety, tym razem zdarzył się wypadek. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że mogło do niego dojść przy zupełnie innej robocie. Moim zdaniem, w takich sytuacjach trzeba dziennikarzom wszystko mówić, jak jest. Nie powinno być żadnej zmowy milczenia, ukrywania, bo to rodzi wykrzywiony obraz. Słuchając tego, co mówią w mediach, można odnieść wrażenie, że górnicy zjeżdżają na dół na skazanie. Że najlepiej byłoby zamknąć kopalnie i już. A przecież z kopalnią jest jak z człowiekiem, ona funkcjonuje jak żywy organizm. Jeśli człowiek dostaje zawału, to się go bierze na intensywną terapię, a nie od razu do kostnicy... Gdy dochodzi do takich zdarzeń jak w „Halembie”, trzeba po prostu naprawić, wyleczyć i pracować. To jest tragedia, ale nie róbmy z niej taniej sensacji i nie wyciągajmy pochopnych wniosków w rodzaju zamykania wszystkich kopalni...

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.