Autolustracja

o. Leon Knabit

|

GN 39/2006

publikacja 21.09.2006 09:48

Zanim ktoś sięgnie do mojej teczki i będzie publikował relacje z moich kontaktów ze służbami bezpieczeństwa PRL, chciałbym sam przypomnieć sobie, jak to było.

Autolustracja

Zanim ktoś sięgnie do mojej teczki i będzie publikował relacje z moich kontaktów ze służbami bezpieczeństwa PRL, chciałbym sam przypomnieć sobie, jak to było. Ze względu na sprawowane funkcje – katechety, proboszcza, przeora – spotykałem się raczej z odpowiednimi urzędnikami, którzy czasem mogli być pracownikami służb bezpieczeństwa, a zwykle od tych służb byli zależni.

Odpowiadałem więc na pisma i stawiałem się na wezwania do pomieszczeń urzędowych, do odpowiednich biur Rady Narodowej albo inspektoratu szkolnego, gdzie albo „wyjaśniano” pewne sprawy albo też zwracano uwagę na niedopełnianie obowiązków, które nakładało państwo ludowe. Czasem rozmowy były nieprzyjemne, jak na przykład, gdy wezwano mnie, by powiadomić, że na podstawie amnestii władze odstępują od ukarania mnie, (chodziło, o ile sobie przypominam o nie prowadzenie księgi inwentarzowej), towarzyszyły temu ostro wypowiadane ataki na księży nieprzyjaznych Polsce Ludowej.

Wysłuchałem i wyszedłem bez słowa i chyba nawet bez podania ręki. Nie miałem żadnych rozmów przy okazji wyjazdów zagranicznych. Raz jeden w latach 60-ych odmówiono mi bez uzasadnienia pozwolenia na wyjazd do Jugosławii na kurs dla początkujących esperantystów, a potem otrzymywałem i zdawałem paszport w okienku.

Nie byłem związany z działalnością opozycyjną, choć samym uczestnictwem w życiu konsekrowanym i zaangażowaniem duszpasterskim, zwłaszcza pracą z młodzieżą stanowiłem już opozycję wobec panującej urzędowo ideologii. Moim sposobem bycia był raczej styl zbliżony do Don Camilla – być niewzruszonym w sprawach wiary, ale odnosić się do przeciwników ideologicznych tak, by gdy im się coś odmieni, zechcieli przyjść do mnie do spowiedzi. Zasada benedyktyńska „nienawidzić grzechu, lecz miłować ludzi” była tu zasadą wiodącą. Za potwierdzenie słuszności takiej postawy można by uznać słowa Jana Pawła II do ekipy Edwarda Gierka podczas I Pielgrzymki:

„ Dołączam do tego również wyrazy szacunku dla wszystkich dostojnych przedstawicieli władzy i zarazem dla każdego wedle sprawowanego urzędu, wedle piastowanej godności, wedle tej doniosłej odpowiedzialności, która na każdym z was, Szanowni Panowie, ciąży wobec historii i własnego sumienia”. Zdawałem sobie sprawę z tego, że obywatele zwłaszcza duchowni, są przez państwo ówczesne kontrolowani, ale nie bardzo myślałem o „gęstości” tej kontroli. Pracy miałem zawsze tyle, że z trudem mogłem jej podołać i na rozglądanie się na boki zupełnie nie starczało czasu.

Dość naiwnie przyzwyczaiłem się do tego, że w tej chwili Polska miała takie a nie inne władze, z którymi trzeba było współ istnieć, pamiętając, że jej przedstawiciele, to są ludzie, za których zbawienie też jesteśmy odpowiedzialni. Nie doszły mnie słuchy, by ta moja postawa przyniosła szkodę komukolwiek lub Sprawie. Nawet byłem poirytowany, gdy podczas pięciotygodniowego pobytu w USA już w r.1987 słuchałem zawziętych sporów przedstawicieli kalifornijskiej Polonii, przyznającej się to do jednego to do drugiego - był kiedyś nawet podobno trzeci - emigracyjnego Prezydenta, posądzających się niekiedy nawet o sympatię do Wojciecha Jaruzelskiego, a w niektórych wypadkach patrzących nieprzychylnym okiem na księży chrystusowców, bo „co to za księża, których komuniści puszczają zagranicę”.

Pomyślałem sobie, że jednak konkretna Polska jest w tej chwili między Odrą a Bugiem, i choć zniewolona narzuconymi układami, jest miejscem i narodem, w których Kościół musi wypełniać swoją misję. I wypełnia ją z powodzeniem. Nie wydaje mi się, by służby bezpieczeństwa dowiedziały się ode mnie czegoś, co by mnie dzisiaj obciążało. O sytuacjach odbiegających od normy napiszę niżej.

Seminarium Duchowne w Siedlcach.
Pierwszy raz dowiedziałem się o interwencji służb bezpieczeństwa już na pierwszym roku, gdy jako kleryk brałem udział w opłatku I Siedleckiej Drużyny Harcerzy, której dotąd byłem członkiem Nie znam dokładnie szczegółów wydarzenia, ale wiem że gdy drużynowy tłumaczył odpowiednim czynnikom, że „przecież to nasi”, spotkał się z naganą, bo „byli w sutannach”.

A właśnie w latach 1948/49 gwałtownie zmieniano dotychczasowy charakter Harcerstwa, dostosowując je do wzorów radzieckich. Opowiedziała mi kiedyś Mamusia, że przez „tych panów”, ale nie pamiętam w jakich to było okolicznościach, była wypytywana o moich kolegów. „A pani syn na księdza poszedł z powołania?” - Tak. „To dobrze, takich księży trzeba”.

Prowadzono wtedy akcję zastraszania księży. Ściągano ich, niekiedy siłą, na zjazdy, podczas których wyrażano poparcie dla rozmaitych inicjatyw rządowych i potępiano postępowanie „reakcyjnej części episkopatu”, zmuszano do podpisów różnych oświadczeń, do nie czytania listów i komunikatów biskupów.

Werbowano też tak zwanych księży patriotów, którzy ostentacyjnie, choć czasem dlatego, że byli zastraszeni lub szantażowani, popierali rząd. Byli tacy nawet wśród profesorów seminarium. Takim dopiekaliśmy niekiedy inteligentnie, np. podczas wykładu panowało przykładne, ale absolutne milczenie, choć zwykle atmosfera była swobodna, z wymianą myśli, a nawet dowcipami.

Profesor ów nie wytrzymał, wypadł z sali przed oznaczonym czasem, a potem, choć nikt mu nic nie powiedział, spotkawszy jednego z kolegów wykrztusił:„A ja i tak będę jeździł...”(na zjazdy). Ostoją naszą był arcypasterz podlaski i profesor, biskup Ignacy Świrski: „Wezwał mnie do Warszawy przewodniczący wojewódzkiej rady i powiedział, że mam was uświadamiać. Nu, (a mówił ze wspaniałym wileńskim akcentem!) to ja was uświadamiam”. Tu wyciągał teczkę z gazetami, w których były artykuły atakujące Kościół i odpowiednie pisma episkopatu na ten temat. Zamykał konferencję słowami: „Czy będziecie księżmi moimi, czy rządowymi?!” Nic też dziwnego, że tak uformowani kapłani byli nazywani przez władze „reakcją Świrskiego”.

W służbie kapłańskiej dla diecezji
Pięć lat kapłaństwa przeżyłem w diecezji siedleckiej i częściowo krakowskiej ze względu na walory klimatyczne podgórskich okolic, cenne dla mojego słabego wówczas zdrowia. Nie miałem w tym czasie żadnego kontaktu z urzędami, chyba w sprawach meldunkowych. Dochodziły mnie wszakże echa, że działalność moja była przedmiotem zainteresowania władz. W Gronkowie koło Nowego Targu, gdzie w 1954 roku przez parę miesięcy pełniłem obowiązki proboszcza, „powiat” nieprzychylnie odebrał zwyczaj ogłaszania podczas Mszy świętej listy ofiarodawców na budowę wieży kościelnej. Prawdopodobnie poskarżyli się ci, którzy nie byli skorzy do ofiarności, a ogół parafian z satysfakcją stwierdzał, że nie wyczytywano ich jako ofiarodawców podczas kolejnych nabożeństw.

Natomiast w Pewli Małej k. Żywca, gdzie prawie przez dwa lata, już po słynnej październikowej odwilży, byłem kapelanem diecezjalnego domu rekolekcyjnego, po moim wyjeździe do Tyńca „panowie z urzędu” pytali jedną dziewczynę, która dość często przychodziła do mnie ze swymi problemami, czy nie zachowywałem się poufale przy spotkaniach (miałem szczęście, że nie). Inna znów indagowana, wyznawała, że dawałem jej czekoladę i zapraszałem do lasu. Oczywiście była to prawda, tylko że dziewczę uprościło znacznie bieg wydarzeń Gdy bowiem przyszła do mnie w jakiejś sprawie, na stole leżała akurat rozpieczętowana i napoczęta czekolada. Głupio byłoby gościa nie poczęstować. Niezależnie od tego szliśmy kiedyś do lasu z grupą młodych z całej Polski rozmawiając wesoło i poważnie w duchu „chodzonych” rekolekcji Księży Wojtyły, Aleksandra i Tadeusza Fedorowiczów oraz innych. Przechodziliśmy obok jej domu. Myślałem o tym, by się dziewczę prowincjonalne trochę otrzaskało. „ Chodź z nami!” - Nie mogę, nie mam czasu.

No i można wymyślić historię interesującą IV Wydział.

Pobyt w Opactwie Tynieckim.
W klasztorze byliśmy raczej spokojni, zwłaszcza że krążyła po klasztorze ponoć prawdziwa wypowiedź jakiegoś ubeka: „Wszędzie mamy swoich tylko nie u kamedułów i nie u benedyktynów”... Tym nie mniej mieliśmy świadomość inwigilacji. Pewnego razu ojciec opat Placyd Galiński powiedział do mnie: „Słuchaj, oni za dużo o nas wiedzą. Kto może w klasztorze być donosicielem. Popatrzmy tak negatywnie: ja – nie”. „Ja też nie” powiedziałem i tak przeszliśmy wszystkich współbraci.

Do żadnego nam zawód donosiciela nie pasował, nawet do tego, o którym dowiedzieliśmy się niedawno, że przez parędziesiąt lat przesyłał informacje i raporty o sprawach klasztornych interesujących służby bezpieczeństwa. A przecież źródeł informacji mogło być wiele: mnisi często rozmawiali z ludźmi miejscowymi i pozamiejscowymi o sprawach klasztoru, jeździli do Krakowa autobusem. Wystarczyło, że ktoś do tego przeznaczony pilnie słuchał, o czym rozmawiają.

Do tego istniała kontrola korespondencji i podsłuch telefoniczny. Jednocześnie było bardzo wiele kontaktów z władzami w sprawach związanych z odbudową, parafią i katechizacją. W ramach tych kontaktów nie stawiano mi nigdy żadnych propozycji. Raczej „targowaliśmy się” choćby o prowadzenie księgi inwentarzowej czy też o różne sprawozdania, np. z punktów katechetycznych. Episkopat absolutnie nie zgadzał się na przedstawianie władzom imiennych spisów uczniów biorących udział w katechizacji parafialnej.

W tej sprawie otrzymałem dwa wezwania, a gdy na nie nie odpowiedziałem, w trzecim zagrożono mi sankcjami administracyjnymi. Odpisałem na to, że sprawozdania nie mogę złożyć ze względu na wyraźną decyzję moich władz (Urzędnicy powoływali się często na obowiązek posłuszeństwa wobec swoich władz). „Jestem niepomiernie zdziwiony, że jako nie związanemu stosunkiem służbowym z Wydziałem Oświaty i Kultury zagrożono mi sankcjami administracyjnymi.

Na tej samej podstawie mógłbym dajmy na to zagrozić karą czyśćca ochrzczonym pracownikom Wydziału Oświaty i Kultury, co byłoby co najmniej dziwne, jako że obszar moje działalności duszpasterskiej ogranicza się do terenu parafii Tyniec. Na koniec niech mi będzie wolno złożyć wyrazy nie kłamanego podziwu dla pracowników Wydziału Oświaty i Kultury, którzy posłuszeństwem wobec swoich władz zawstydzają tych zwłaszcza księży, którzy składają sprawozdania wbrew woli własnego biskupa”. – cytuję ten fragment z pamięci. Różnice w stosunku do oryginału mogą być, ale niewielkie.

Na pismo to nie było żadnej reakcji. Gdy jednak niedługo przyjechał do klasztoru starosta w sprawach odbudowy, chciał zobaczyć „księdza Knabita” obok ks. Jasińskiego, najbardziej niewygodnego w dekanacie skawińskim. Opowiadał wtedy z rozbawieniem o poirytowaniu inspektora, który otrzymał ode mnie wspomniane wyżej pismo. „A nie mógł mu ksiądz coś tam napisać?” Jednak nie mogłem. A starosta okazał się nie całkiem lojalny wobec swego podwładnego, bo robiąc aluzję do niskiego wzrostu inspektora, uśmiechnął się: ”a bo ci mali, to wszyscy są tacy trochę..” - przypomniała mi się przy okazji fraszka: Dlaczego dusza w małym często jest napięta? Bo serce mu uderza wprost o ekskrementa...

Ostatecznie spotkałem się kiedyś już w innej sprawie z inspektorem, który w teczce wciąż miał ten nieszczęsny list i zaglądając do niego mruczał wyraźnie rozżalony: „O, ‘składam wyrazy niekłamanego podziwu.’.” „Więc uczycie? – Uczymy. „Ławki macie?” - Mamy. I tak jednak złożyłem ustne sprawozdanie z punktu katechetycznego. Nie wykluczone, że fakt ten z ulgą został odnotowany w urzędowych aktach parafii Tyniec.

A my uczyliśmy także nauczycieli. W Tyńcu w czasie zimowym, gdy mrok wcześnie zapadał, gromadziliśmy się na herbatce w mieszkaniach prywatnych, wyjaśniając nauczycielom w regularnych wykładach metody i możliwe skutki akcji laicyzacyjnej oraz pouczaliśmy jak się bronić przed przymusem wstępowania do partii. Nie jest wykluczone, że i to zostało gdzieś odnotowane.

Jednocześnie, gdy dzieci kiedyś przyszły na religię przed lekcjami zaniepokojone, że na akademię w rocznicę rewolucji październikowej nie mają nakazanych przez kierownika szkoły czerwonych kokardek, znalazłem jakieś wstążki w szpargałach parafialnych i cała klasa zawędrowała do szkoły udekorowana jak należy. Kierownik na radzie pedagogicznej wyróżnił wychowawczynię, że ona jedna choć bezpartyjna zadbała, by dzieci uczciły godnie rewolucję. Nauczycielka z grzeczną satysfakcją powiedziała, że wstążeczki dał ojciec proboszcz. Historia milczy o tym, co było po grobowej ciszy, która zapadła po takim oświadczeniu.

Obywatelowi staroście złożyliśmy potem z ojcem opatem rewizytę, aby kontynuować rozmowę na temat odbudowy i konserwacji klasztoru, ale podczas rozmowy nie otrzymaliśmy żadnych niestosownych propozycji.

Wystarczyło widać to, co mówiliśmy, a może sam fakt spotkania. Nie mieliśmy niczego do ukrycia , a pewna dyskrecja odnośnie spraw czysto klasztornych obowiązuje nas i dzisiaj wobec każdego człowieka. O. Opat ofiarował wtedy w prezencie staroście jakiegoś świątka, którego ten umieścił w gablotce opodal pociesznej figurki diabła. „O, i Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek!” – powiedziałem, co zostało potraktowane jako żart.

Starosta śmiał się, że urzęduje w tym samym pokoju, w którym kiedyś urzędował starosta sanacyjny, zamykający zawsze do aresztu jego lewicującego ojca na dzień 1 maja.

Ale była i poważniejsza sprawa. Nasz współbrat, o. Piotr Rostworowski miał na prośbę swego współbrata zakonnego z USA pomóc przedostać się nielegalnie zagranicę matce i córce, Czeszkom, których mąż i ojciec uciekł wcześniej do Ameryki. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że sprawa niemal od początku znana była Służbie Bezpieczeństwa, która kontrolując cierpliwie sytuację, pilnowała, by jak najwięcej osób wciągnąć w tę akcję.

W odpowiednim momencie zaaresztowano O. Piotra i parę innych osób. Przy okazji ujawniło się istnienie jednego z dość licznych w Polsce instytutów świeckich. W tej sprawie zostałem wezwany do ministerstwa bezpieczeństwa jako świadek. Przedtem odbyłem rozmowę z adwokatem, bym wiedział, co mogę mówić, a czego nie.

Adwokat powiedział, że o jednej określonej osobie mogę mówić, bo ONI o niej i tak wszystko wiedzą (dzisiaj i tego adwokata, już nie żyjącego, posądza się o współpracę!). Od razu w holu ministerstwa spotkałem innego świadka, duchownego, dzisiaj na bardzo wysokim stanowisku, który od razu mi powiedział: „Słuchaj, mnie tu nie było. Jeślibyś powiedział o tym spotkaniu, wyprę się w żywe oczy”.

Przesłuchanie trwało parę godzin
Dwóch śledczych mówiło do mnie „proszę pana”, trochę starszy „proszę księdza”, a potem taki poważny, ojcowski starszy pan „proszę ojca”.. Byłem zupełnie spokojny i swobodny. Jednak, gdy wróciłem do sióstr loretanek, u których się zatrzymałem, i zasiadłem do obiadu, poczułem, że mnie bardzo bolą nogi, jakbym te parę godzin wędrował po Warszawie.

Wydaje się, że obie strony były z tego spotkania zadowolone. Ja, że nie powiedziałem niczego istotnego, oni, że wyciągnęli ze mnie wszystko co chcieli. Potem dowiedziałem się, że panie z instytutu były niezbyt rade, że o jednej z nich powiedziałem.

Można było nie mówić, zasłaniając się tajemnicą zawodową. No, ale miałem za sobą opinię adwokata. Protokół podpisywałem na każdej stronie. - Po co? - A bo moglibyśmy coś dopisać...Ciekawe, choć rozmaite szczegóły z tamtego spotkania pamiętam zupełnie dobrze, z protokółu nie mogę sobie przypomnieć ani słowa. Radbym go dzisiaj przeczytał. Rozumiem też i dzisiejszych rozmaitych przesłuchiwanych, którym może się zdarzyć nie tylko umyślna utrata pamięci, kiedy pełna pamięć byłaby niewygodna, ale rzeczywista częściowa amnezja..

Były też i sytuacje groteskowe: Co ksiądz wie o instytucie świeckim? – Słyszałem coś... Słyszałem coś – patrzą na siebie z uśmiechem dwaj śledczy i otwierają pamiętnik zacnej starszej członkini instytutu, zarekwirowany podczas rewizji, choć osoby samej nie aresztowano. Czytają: „Na rekolekcje miał przyjechać ojciec Piotr (Rostworowski). Nie mógł, więc przysłał o. Leona. Jedne płaczą, inne się cieszą. O. Piotr w swoim liście pisze: Ojciec Leon zna was dobrze, będzie wiedział, co powiedzieć....”Ha, ha, słyszałem coś...” powtarzają ubawieni strażnicy realnego socjalizmu.

Pozostawało mi śmiać się razem z nimi i tłumaczyć, że te osoby, które znam, mają na celu modlitwę i pełniejsze zaangażowanie się w życie dla dobra ludzi. Ale żeby takie powołanie było skuteczne, wymagana jest pewna dyskrecja... „My tę dyskrecję potrafimy zapewnić! Jeśli dziecko idzie do kina niech idzie, ale rodzice powinni wiedzieć”. Ale i sam się dowiedziałem ciekawych rzeczy. Ów starszy nobliwy pan, który w Kościele miałby za odpowiednika dobrego księdza dziekana, tłumaczył mi, że dzisiaj dawne klasy posiadające, na których opierał się Kościół, już nie istnieją i dlatego, księża chcący się wybić, (tu padły nazwiska biskupów Bareły, Pawłowskiego i – chyba - Wojtyły) nawiązują ściślejsze kontakty z „organizacjami mafijnymi” (!), aby doprowadzić do upadku komunizmu. Widząc jaką siłą zewnętrzną dysponował wtedy komunizm, powiedziałem zupełnie szczerze: Proszę pana, któż dzisiaj, trzeźwo myślący, może myśleć o zniszczeniu komunizmu w Polsce.

Owszem można się starać, może nawet powiedziałem - walczyć, o nadanie mu bardziej ludzkiego oblicza, ale zniszczyć?” – O, to ojciec wszystkiego nie wie. Mamy nagranie przemówienia księdza prymasa do paruset(?) księży z racji jego imienin, w którym powiedział, że „nasz sposób rozprawienia się z komunizmem będzie sposobem wzorcowym dla całej Europy Wschodniej”. Kiwałem głową ze zrozumiałym niedowierzaniem, a po latach odnalazłem ten tekst. Było w nim niemal dosłownie to samo. Prymas Tysiąclecia – „prorok jaki, cy co?” - jak mawiał stary góral... Na zapytanie o stosunki z miejscowymi władzami odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że są poprawne. Ideologicznie różnimy się zasadniczo, ale w kwestii pracy dla dobra miejscowej społeczności, jesteśmy zgodni. Walka z pijaństwem, nieuczciwością, bałaganem, każdemu na tym zależy. Sekretarz - równy chłop, gdy się spotkamy, nigdy nie czekamy, kto się pierwszy ma ukłonić.

Ta pozytywna wzmianka o stosunkach z władzą lokalną okazała się jednak niekorzystna dla tynieckiego prominenta. Gdy bowiem na nawiedzenie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej parafia wystąpiła z niebywałym zaangażowaniem i zewnętrznym splendorem, promotor miejscowej laicyzacji miał się spotkać z wyrzutami swoich zwierzchników, że do tego dopuścił. „Teraz wiemy, co to znaczy ‘równy chłop’ ”. Wywiad parafialny doniósł, że „był zły na proboszcza, po co w ogóle o nim w Warszawie mówił”. I tak źle i tak nie dobrze...

Gdy na koniec omawianej rozmowy zapytałem: A co panu o mnie wiadomo? – otrzymałem odpowiedź: –A nie, ojciec nie jątrzy. A gdybym się chciał z panem skontaktować? Do dzisiaj mam zapisane w kalendarzyku pod datą 17 stycznia 1967 roku: p. Stanisław Ziembicki, tel. 21 005 w.40-36. Ale, ani ja nie chciałem, ani pan Stanisław się do mnie więcej nie odezwał.

I po co było to wszystko?
Wszyscy wyszli ostatecznie z więzienia, a Ojciec Piotr już jako kameduła dwadzieścia razy przeleciał swobodnie Atlantyk, załatwiając swoje zakonne sprawy. Anton Otypka, sprawca całej awantury, rychło zmarł, a Czeszki, Aniczki, jakżeśmy je nazywali, już jako wolne osoby odwiedzały Polskę, dziękując wszystkim, którzy im pomagali w opresji. Nawet TW z Tyńca nie widział wielkiego sensu tej operacji, skoro w raporcie pisał: „A puściłbym te baby w diabły, co one komu zaszkodzą”. O wielu podobnych sprawach można by powiedzieć „I po co to wszystko?” Ale co by wtedy robiły służby bezpieczeństwa?

Warto wspomnieć jeszcze jedno wydarzenie. Władze komunistyczne bardzo niechętnie wspominały o działaczach niepodległościowych z czasów okupacji niemieckiej, jeśli nie byli oni związani z lewicą. Dopiero po wyborze Jana Pawła II sytuacja zaczęła się trochę zmieniać. Urzędnicy siedleckiego urzędu poczty postanowili uczcić specjalną tablicą pamięć swych kolegów, którzy zginęli w walce z okupantem. Wśród trzech w ten sposób odznaczonych był i mój śp. Tatuś. W październiku 1979 dostałem zaproszenie na uroczystość odsłonięcia tablicy i na spotkanie w urzędzie poczty z pracownikami i przedstawicielami partii.

Zapytałem księdza biskupa ordynariusza Jana Mazura, czy mam iść i czy w habicie. –Oczywiście, powiedział - niech wiedzą, jakie dzieci mieli ówcześni działacze niepodległościowi. Uroczystość odbyła się dość kameralnie, ale ciepło przy udziale dość dużej liczby uczestników, w tym zaproszonej młodzieży, dla której miała to być lekcja patriotyzmu. Weszliśmy potem, a była też moja mamusia i siostry, do pomieszczeń służbowych urzędu, gdzie nie byłem chyba od czasów przedwojennych, gdy coś tam przynosiłem jako dziecko Tatusiowi, albo brałem udział w różnych imprezach organizowanych przez urząd dla dzieci. Pracownicy poczty byli mi w znacznej liczbie znani, partyjni – nie.

Najwyższy rangą był zdaje się II sekretarz komitetu partii, towarzysz Michałowski. Oczywiście musiał być i kieliszek koniaku. Nie pamiętam, ile z niego wypiłem, ale pamiętam, że po oficjalnych krótkich już zresztą przemówieniach w czasie rozmowy zwrócił się do mnie dyskretnie jeden ze znajomych poczciarzy z zapytaniem, czy nie powiedziałbym parę słów. Na moją twierdzącą odpowiedź zwrócił się głośno do partyjnych: - Bo tu jeszcze syn chce przemówić. Powiedziałem parę słów o sensie walki o wolność ojczyzny, ucieszony, że możemy te wartości przekazywać młodzieży i o roli papieża Polaka w rozwoju stosunków Kościół - Państwo i to w duchu „Kochajmy się!” Wszyscy grzecznie słuchali, ale co który myślał, to już ich sprawa. Tablica do dzisiaj widnieje na budynku siedleckiej poczty, a ja mam pamiątkowe zdjęcie pt „Kieliszek koniaku mnicha z II sekretarzem partii”.

Do wyboru papieża Polaka, były to czasy, w których jakiekolwiek publiczne kontakty ludzi świeckich z osobami duchownymi były bardzo niemile widziane przez władze. W Siedlcach odwiedzili kiedyś lekarza powiatowego w okresie Świąt Bożego Narodzenia znajomi, którzy byli członkami partii.

W międzyczasie przyszło jeszcze i dwóch księży i to tzw. patriotów. Za to wykroczenie pociągnięto podobno do odpowiedzialności partyjnej towarzyszy (Trzeba było wyjść!), którzy do tego jeszcze śpiewali kolędy.

A w Tyńcu, gdzie w spółdzielni dziewiarskiej pracowali w większości nasi parafianie, odpowiedni czynnik zalecał, „by księża tu nie przychodzili”. Dlatego też nie narażaliśmy ludzi i używali stroju świeckiego podczas wycieczek z młodzieżą, przy poświęcaniu mieszkań nauczycieli czy wojskowych. Także przy załatwianiu spraw w urzędach, w których większość pracowników nas nie znała.

Natomiast tam, gdzie było to możliwe, właśnie ostentacyjnie występowałem w stroju zakonnym. Gdy zwiedzaliśmy Kraków z młodzieżą, przyjeżdżającą do Tyńca na skupienie, czy z dziećmi uczęszczającymi na katechizację. Pamiętam po wspaniałym sacro-songu w Nowej Hucie setki rozśpiewanej młodzieży wracały tłumnie do centrum Krakowa z księżmi i siostrami zakonnymi bez żadnego lęku.

Na oazowych dniach wspólnoty były też setki, a na konkluzyjnym spotkaniu w Kalwarii tysiące młodzieży ku zdumieniu tych młodych z krajów socjalistycznych, którym się udało dostać do nas. Jak to możliwe???- mówili zwłaszcza Czesi i Słowacy. Oczywiście to wszystko było jakoś przez władze kontrolowane, ale opanować już się im nie udało....

W klasztorze w wielkopolskim Lubiniu.
O ile w Tyńcu można było mówić o jako takim pokojowym współistnieniu, przynajmniej na zewnątrz, to w Lubiniu, dokąd przyjechałem w roku 1983 jako przeor a potem i proboszcz, sytuacja była zupełnie inna.
Już parę dni po moim przyjeździe odwiedził klasztor „wojewódzki wyznaniowiec” z Leszna. Uprzedził on nowego przeora, że tu nie będzie łatwo. - Wiem, powiedziałem.

To jest województwo, które ma opinię w Polsce najostrzejszego w stosunku do księży i do Kościoła w ogóle. A bo – odpowiedział – gdzie indziej to mają robotników, studentów, a u nas? Nic. Wystarczy, że wikary kazanie powie i już szum na cały urząd wojewódzki...

Problem polegał na tym, że już poprzedni przeor, inteligentny i nieprzejednany O. Karol Meissner, starał się o odzyskanie niewielkiego stosunkowo ogrodu, który wraz kościołem i klasztorem, założonym w roku 1070, stanowił zwartą całostkę architektoniczno-historyczną. Od strony konserwatora zabytków nie było żadnej wątpliwości, że ten zespół powinien być w ręku jednego użytkownika.

Ale... - Panie konserwatorze, pytałem konserwatora generalnego, - co może ministerstwo kultury, jeśli miejscowe UB powie „Nie?” - Nic nie może. A miejscowe UB nie chciało za żadną cenę dopuścić do choćby najmniejszego powiększenia materialnej substancji Kościoła.

„Bo Meissner będzie tam urządzał zielone oazy dla młodzieży”. Trudno jest zliczyć ilość pism i wielość argumentów po jednej i drugiej stronie, oraz wizji lokalnych i odwiedzin urzędów w Lesznie i nawet w Warszawie.

Ostatecznie przestaliśmy nawet brać udział w wyborach, otwarcie mówiąc urzędnikom rozmaitego szczebla, że wobec tak krzyczącej niesprawiedliwości, nie mamy zaufania do władzy i nie chcemy przykładać ręki do jej wybierania. A potem coś się zaczęło zmieniać.

Podczas jednej wizji lokalnej weszliśmy na teren sporny z pułkownikiem, chyba UB. Ogród, przedtem wzorowo przez PGR zagospodarowany, był w stanie bardzo wielkiego zaniedbania i zachwaszczenia. - Panie pułkowniku, powiedziałem, gdy to będzie nasze, gorzej tu nie będzie. I wreszcie, w 1988 roku, akurat byłem wtedy w Fatimie, mogliśmy wejść do ogrodu, choć na formalne przekazanie trzeba było jeszcze parę miesięcy poczekać.

Drugim punktem zapalnym był XII- wieczny kościół św. Leonarda, zbudowany na przeciwległym krańcu wzgórza klasztornego i służący od początku potrzebom parafii. Przy kasacie benedyktynów w XIX wieku, kościół ten szczęśliwie nie został rozebrany, ale władze pruskie przekazały go ewangelikom.

Po zakończeniu wojny, gdy ewangelików na terenie parafii nie było, władza ludowa dała go benedyktynom w użytkowanie jako własność poniemiecką. Staraliśmy się na drodze administracyjnej o przywrócenie prawa własności. Skoro ta droga okazała się nieskuteczna, ksiądz arcybiskup Stroba polecił skierować sprawę na drogę sądową. Zaczęła się epopeja.

Trzeba było udowadniać, że kościół wybudowany w XII w. nie był od początku własnością ewangelików i że darowizny zaborcy nie mają w PRL mocy prawnej. Gdy wreszcie sąd wydał wyrok przyznający nam rację, władza gminna, z pewnością na polecenie SB, zaskarżyła wyrok.

Wtedy nie wytrzymałem i napisałem do Jerzego Urbana ówczesnego rzecznika prasowego rządu, wskazując na możliwość kompromitacji polskich władz, gdyby się do Niemiec czy do Wolnej Europy przedostała wiadomość, że urzędnicy administracji PRL uznają za prawomocne bezprawne decyzje zaborców.

Otrzymałem odpowiedź, że sprawa ta nie wchodzi w zakres jego kompetencji, ale rzeczywiście jest bardzo skomplikowana i trzeba ją jeszcze na odpowiednim szczeblu rozważyć. Ciekawe, że tego samego dnia nadszedł też list od Jana Pawła II, który był na bieżąco o problemach Lubinia informowany i modlił się w naszej intencji.

Listy do Papieża wysyłałem normalną pocztą, co najprawdopodobniej umożliwiło służbie bezpieczeństwa zorientowanie się, że w nasz spór został zaangażowany autorytet największego rzędu. Aby jednak ostateczny wyrok nie był po naszej myśli, bo to stanowiłoby precedens prawny, zdecydowano się na nadzwyczajne rozwiązanie: władza wspaniałomyślnie przekazała nam nieodpłatnie na własność kościół św. Leonarda.

Jeśli chodzi natomiast o prace wykopaliskowe, konserwację i odbudowę zabytkowego klasztoru i kościołów, nie mieliśmy nadzwyczajnych problemów. Konserwator wojewódzki miał wprawdzie bliższe kontakty z SB wskutek jakichś komplikacji rodzinnych, ale raczej nam nie szkodził, a ojca Karola kierownika odbudowy w klasztorze, darzył najwyższą estymą. Przyznał nam nawet medal za należytą troskę o obiekt zabytkowy i wręczył go na spotkaniu wszystkich konserwatorów wojewódzkich w pięknie utrzymanym pałacu w Rydzynie.

Poszczególne klasztory miały swoich opiekunów z ramienia SB. Lubiń też miał pana porucznika, który od czasu do czasu odwiedzał klasztor. Czasem do klasztoru nie wstępował, a tylko parafianie donosili, że „znajome” auto stoi gdzieś opodal. Rozmowy nasze wyglądały mniej więcej w ten sposób:
To ilu was tu jest?
Tylu, ile zapisanych w książce meldunkowej.
To znaczy ilu?
Parunastu.
Nie może ksiądz powiedzieć?
Mogę.
No więc ilu?
No, czternastu.
A wszyscy są w domu ?
Część jest, a część wyjechała.
A ilu wyjechało?
Paru.
To znaczy ilu?
Trzech.
A dokąd?
Na wypoczynek lub do pracy duszpasterskiej.

Czy takie rozmowy wystarczyły, by przełożeni pana porucznika otrzymali raport: „Przeor klasztoru w Lubiniu udzielał mi informacji o stanie personalnym klasztoru” ? Kiedyś wykorzystałem dobrą wolę pana porucznika i skorzystałem z propozycji podwiezienia mnie samochodem z Leszna do Lubinia. „Dziękuję Panu bardzo. Ja będę mógł zjeść obiad przed katechizacją, a Pan pochwali się przed przełożonym jeszcze jedną rozmową ze mną”. Kiedyś znów wymusił wprost na mnie rozmowę, „bo mój przełożony spać nie może. W Gostyniu u filipinów będzie otwarcie duszpasterstwa ludzi pracy, tam będzie Solidarność, a ksiądz będzie miał homilię. Czy nie mógłby ksiądz dać mi jej treść?”

-Ja nie piszę kazań. Bardzo proszę przyjść z magnetofonem, nagrać i potem odsłuchamy i będziemy dyskutowali o treści. Proszę zapewnić przełożonego, że będzie to homilia o treści religijnej. A przełożony filipinów zapytany, dlaczego z kazaniem poprosił o. Leona odpowiedział: „Bo wiem, że jak ojciec Leon powie kazanie, to ludzie nie pójdą z kamieniami na milicję..”’ No i więcej na temat mowy nie było
Kiedyś okradziono mnie na dworcu wschodnim w Warszawie. Szczęśliwym trafem to, co ocalało, zostało przez kogoś odnalezione i odesłane do Leszna. Oczywiście zainteresował się tym Urząd Wojewódzki. Pan porucznik dzwoni: „Zguba się znalazła, przywiozę księdzu”. Dziękuję będę w Lesznie, to odbiorę. A wśród rozmaitych drobiazgów była tam fotografia z pacyfikacji, którą ZOMO przeprowadzało chyba 3 maja w Warszawie z napisem na odwrocie „Bracia Polacy pomagają braciom Polakom świętować 3 maja,” czy coś w tym rodzaju..

Pan porucznik oddając dokumenty zwrócił się do mnie: Mój przełożony polecił powiedzieć, że brat Polak oddaje zgubę bratu Polakowi..... No i powoli wszystko się zmieniło. Pana porucznika widziano podobno handlującego czymś tam w Poznaniu, a jego zwierzchnicy znaleźli sobie intratne zajęcia lub też cieszą się zasłużoną i stosowną do zasług emeryturą. Oczywiście nie wiem, jak wyglądam w teczkach SB i w raportach różnego rodzaju współpracowników. Z pewnością obraz tu przedstawiony trzeba by trochę wyretuszować. Jeśli wyszedłem z tego okresu obronną ręka i z jako tako czystym sumieniem, to tylko dlatego, że nie byłem przez służbę bezpieczeństwa nagabywany bardziej, niż przeważna część kapłanów diecezjalnych i zakonnych, którzy realizowali swoje powołanie w warunkach realnego socjalizmu. Pewna tylko liczba była wyraźnie prześladowana aż do przemocy fizycznej ze śmiercią włącznie. Inni znów zaszantażowani lub przekonani do współpracy rozmaitymi motywami, działali wprost na szkodę Kościoła. Ale skrajności stanowiły stosunkowo niewielki procent.

I po co było to wszystko?
Obrok duchowny na dzisiaj, zwłaszcza dla kapłanów: Strzeżmy się, byśmy nie byli tajnymi, a może nawet jawnymi współpracownikami szatana, który werbuje sobie wciąż nowych zwolenników, przekonując ich, że osiąganie własnej korzyści i przyjemności, choćby powiązanej z grzechem, jest najlepszym sposobem na życie tu i teraz.

Na szczęście, jest dla wszystkich Miłosierdzie Boże.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.