Nadchodzi lato protestów?

Leszek Śliwa

|

GN 25/2006

publikacja 14.06.2006 14:17

Podobno jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Czemu zatem górnicy zaostrzyli protest właśnie wtedy, gdy rząd częściowo uległ ich żądaniom?

Nadchodzi lato protestów? W górnictwie reformy nie zostały zakończone i co pewien czas słyszymy o kolejnych strajkach i demonstracjach. Na zdjęciu: zeszłoroczny protest w Zakładzie Górniczym Bytom. AGENCJA GAZETA/DOMINIK GAJDA

Lato zapowiada się gorące. Przynajmniej w Warszawie. Już w maju mieliśmy „biały marsz” lekarzy i pielęgniarek. Czerwiec to z kolei protest górników. Jako następni zapowiadają swój przyjazd do stolicy związkowcy z zakładów zbrojeniowych, odgrażają się też pracownicy naukowi i stoczniowcy. Można zażartować, że niedługo, by zamanifestować coś przed Sejmem, trzeba będzie się ustawiać w kolejce oczekujących na wolny termin.

Zysk albo w pysk
Ze wszystkich tych protestów najbardziej chyba szokujące i mało zrozumiałe dla opinii publicznej są żądania górników. Większość ludzi przyzwyczaiła się do tego, że górnictwo jest deficytowe. Tymczasem już w 2004 roku Jastrzębska Spółka Węglowa, Katowicki Holding Węglowy i Kompania Węglowa zarobiły łącznie 2,1 mld zł. Pracownicy najbardziej dochodowej JSW otrzymali z tego po 4 tys. zł, a górnicy z pozostałych spółek bony o wartości 900 i 1000 zł. Bony dlatego, że zyski muszą być przeznaczone na spłacanie długów z poprzednich lat i trzeba było obejść przepisy.

Zyski za 2005 rok są prawie o połowę mniejsze. Górnicy chcą jednak dostać tyle samo pieniędzy. Rząd początkowo sprzeciwiał się jakiejkolwiek dywidendzie, tłumacząc, że pieniądze trzeba przeznaczyć na inwestycje w branży. Ceny węgla na świecie spadają i może się okazać, że w przyszłym roku zysków już nie będzie. A skąd wówczas wziąć pieniądze na inwestycje niezbędne choćby do poprawy bezpieczeństwa na kopalniach? Takie stanowisko rządu spowodowało lawinę strajków i demonstracji. „Wara od naszych pieniędzy” i „Zysk albo w pysk” – wypisywali protestujący na transparentach. Grozili strajkiem generalnym i marszem na Warszawę.

Ze strony rządowej negocjacje podjął mianowany w marcu wiceminister gospodarki Paweł Poncyljusz. Dość szybko uległ żądaniom i zapowiedział dla pracowników JSW po 2 tys. na osobę, a dla KW po 600 zł w bonach. Wydawało się, że porozumienie jest blisko. Tymczasem stało się inaczej. – Czekają nas rozmowy ostatniej szansy. Liczymy, że zakończą się pozytywnie – mówił Wacław Czerkawski, wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce. Po tej deklaracji przerwał negocjacje już po 45 minutach, tak jakby kompromisu wcale nie chciał. Jednocześnie zażądał odwołania Poncyljusza ze stanowiska.
– Tak naprawdę górnikom nie chodzi o pieniądze – podsumował Paweł Poncyljusz w wywiadzie dla Radia PiN. O co więc chodzi? Dość plastycznie wyraził to anonimowy uczestnik jednej z internetowych dyskusji, podpisujący się jako „górnik”: „chodzi o to, żeby ciebie wyrwać ze stołka”. Czym Paweł Poncyljusz naraził się związkowcom?

Zupki i emeryci
Poncyljusz w negocjacjach wiązał sprawę wypłat zysków z koniecznością jednoczesnej likwidacji nieprawidłowości w branży. Mówił, że bony na posiłki regeneracyjne, które należą się tylko górnikom dołowym i pracownikom tzw. przeróbki, dostają prawie wszyscy. Mówił, że w górnictwie działa kilkadziesiąt związków zawodowych, które wynegocjowały różne układy zbiorowe pracy. W samej Kompanii Węglowej takich układów jest aż czternaście. Z tego powodu płace w kopalniach na tych samych stanowiskach różnią się nawet o 400 zł. Wiceminister chce także, by kopalnię opuściły osoby, które pracują, mimo że mają już uprawnienia emerytalne.

Ta ostatnia sprawa wzbudza zapewne największe obawy związkowców. Okazuje się bowiem, że na 1,3 tys. pracujących emerytów, co czwarty jest działaczem związkowym.

Czy to tłumaczy szczególną niechęć działaczy właśnie do osoby Poncyljusza? Związkowcy zarzucają wiceministrowi brak wiedzy o górnictwie. Rzeczywiście nie jest on specjalistą w tej dziedzinie. Kiedy w marcu powierzono mu problemy górnictwa, powiedział Polskiej Agencji Prasowej, że, zdaniem premiera, tymi sprawami powinien zajmować się „ktoś z zewnątrz”. Już w pierwszych dniach urzędowania Poncyljusz zapowiedział „przegląd kadr” w zarządach spółek i „nie wykluczył zmian personalnych”. Czyżby więc prezesi bali się „nowej miotły” i po cichu buntowali związkowców? Być może tak właśnie jest.

Na układy nie ma rady?
Rola prezesów spółek jest co najmniej dziwna. Z jednej strony niby są sowicie opłacanymi menedżerami zarządzającymi dużymi przedsiębiorstwami, a z drugiej strony kiedy dochodzi do konfliktu z pracownikami, negocjują nie oni, a członek rządu. Gdyby spółki miały prywatnych właścicieli, to właśnie oni rozmawialiby ze związkowcami w sprawie dywidend.

Właściciele też zapewne szybko uporaliby się z nieprawidłowościami, które zwalcza minister Poncyljusz. Trudno wyobrazić sobie prywatnego właściciela, który tolerowałby armię związkowców-emerytów, bałagan w układach zbiorowych o pracę czy zjadanie zupek regeneracyjnych przez dyrektorów i ich sekretarki.

Prezesi spółek węglowych nie mają ani takiej władzy ani takiej odpowiedzialności jak prywatni właściciele. A w sytuacji rozmytej odpowiedzialności łatwo o tworzenie się nieformalnych powiązań zwanych przez jednych lobby, a przez innych „układami”. I choć słowo „prywatyzacja” wzbudza wśród wielu górników lęk, to muszą sobie zadać pytanie, czy rozbicie „układów” jest bez niej możliwe.

Kiedy kilka lat temu rząd Jerzego Buzka likwidował nierentowne kopalnie, mówiło się, że następnym krokiem będzie prywatyzacja uzdrowionej branży. Takie rady dawał też Polsce Bank Światowy. Pierwsze kroki zostały już zrobione. Niedawno rząd wstrzymał jednak prywatyzację. Paweł Poncyljusz nie wykluczył jej w przyszłości, ale zapowiedział, że najpierw sam chce „zrobić porządek”.

Czy można „zrobić porządek” samymi zmianami personalnymi? Czy nie grozi to wręcz zastąpieniem jednych układów przez inne? Dopóki kopalnie nie staną się prywatne, możemy spodziewać się kolejnych „najazdów” ze Śląska na Warszawę w rozmaitych sprawach.

Kto zapłaci rachunki?
To wszystko nie daje jeszcze odpowiedzi na pytanie, dlaczego protestów jest obecnie tak wiele. Przykład górniczy jest jednak bardzo wymowny z jeszcze jednego powodu.

Rząd Kazimierza Marcinkiewicza rozpoczął urzędowanie od wycofania z Trybunału Konstytucyjnego skargi na uchwalone przez poprzedni Sejm specjalne przywileje emerytalne górników. Potem w grudniu zgodził się na podniesienie uposażeń górników. A mimo to kilka miesięcy później doczekał się górniczych protestów.

Już w kampanii wyborczej obiecano ludziom bardzo wiele. Potem ulegano łatwo rozmaitym żądaniom płacowym. Wreszcie włączono do rządu ugrupowania populistyczne. Teraz Andrzej Lepper nie wahał się nawet poprzeć górników w sporze z wiceministrem rządu, którego sam jest wicepremierem!

Branże, które protestują teraz przed Sejmem, łączy jedno: nie zostały sprywatyzowane i wymagają reform. Tych reform nie zastąpi hasło o budowaniu „Polski solidarnej”. W praktyce obserwujemy bowiem zupełnie niesolidarne „licytowanie się” w rywalizacji o to, kto wyciągnie od rządu więcej pieniędzy. „Trzeba wyszarpać co się da, bo inaczej to my będziemy później płacić na podwyżki dla innych” – zdają się myśleć związkowcy z różnych grup zawodowych. Czy mają rację?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.