Znak Jonasza

ks. Tomáš Halik, czeski teolog, duszpasterz akademicki w Pradze

|

GN 14/2006

publikacja 30.03.2006 09:14

„Zmarł papież Jan Paweł II”. Jest poniedziałek rano, siedzę w samolocie do Londynu i wciąż od nowa czytam ten tytuł z pierwszych stron gazet leżących obok mnie na fotelu. Stało się to w sobotę wieczorem.

Znak Jonasza Nie tylko na katolikach zrobił wrażenie naglący, energiczny apel: Nie lękajcie się! EAST NEWS/SIPA PRESS/ZETA M.CORDILLO

Od tamtego czasu wielokrotnie słyszałem już tę wiadomość opatrzoną mnóstwem komentarzy, ale dopiero teraz widzę to zdanie napisane czarno na białym – więc próbuję jedynie śledzić w myślach strumień uczuć, wspomnień i skojarzeń, jakie ta informacja we mnie wywołuje.

W trakcie sprawowania swej pierwszej w życiu Mszy świętej – za zamkniętymi drzwiami kaplicy klasztoru urszulanek w Erfurcie – następnego ranka po moich tajnych święceniach kapłańskich pierwszy raz wypowiedziałem jego imię. Czułem wtedy, nie tylko ja, nowy powiew – przecież minęło zaledwie kilka dni od niespodziewanego wyboru „Papieża ze Wschodu”. Tak, według wszelkiego prawdopodobieństwa, byłem pierwszym kapłanem Kościoła katolickiego wyświęconym podczas tego pontyfikatu; gdy tylko skończyła się moja Msza prymicyjna, poszedłem razem z biskupem obejrzeć bezpośrednią transmisję z uroczystej intronizacji nowej głowy Kościoła.

Było to nowe imię, nowa twarz, a także nowy duch – nie tylko na miliardzie katolików zrobił wrażenie naglący, energiczny apel z pierwszej papieskiej homilii: Nie lękajcie się! Dla neoprezbitera, który za kilka godzin miał wrócić do państwa policyjnego, aby rozpocząć swoją kapłańską posługę „w konspiracji”, i który starał się nie myśleć o ryzyku i meandrach swego nowego etapu życiowego (z nieznanym i niepewnym finałem), właśnie to słowo zabrzmiało jako bardzo osobiste przesłanie.

Potem przez ponad dwadzieścia sześć lat wypowiadałem w każdej Mszy świętej – a więc niemal codziennie – imię naszego papieża Jana Pawła, imię, które z biegiem czasu stawało mi się coraz bliższe i droższe. Od listopada 1989 roku zyskało dla mnie jeszcze bardziej osobisty wydźwięk, budziło wspomnienie pierwszego bezpośredniego spotkania z tym człowiekiem w przeddzień upadku muru berlińskiego – a później, w następnych latach, układały się w mojej pamięci ślady wspomnień z każdego kolejnego spotkania oraz rozmów w jadalni z oknem wychodzącym na Plac św. Piotra.

A zatem jest to imię, które dosłownie towarzyszyło całemu mojemu kapłańskiemu życiu, aż do tej chwili równie długiemu jak ten pontyfikat; był to dla mnie nie tylko „nasz papież Jan Paweł”, jak nazywają go wszyscy w kanonie mszalnym, ale także „mój Papież”, który dla mnie w niepowtarzalny sposób wiąże się uczuciowo z moim własnym losem, moją wiarą, moimi nadziejami. Wczoraj, w niedzielę, po raz pierwszy sprawowałem Mszę świętą bez wypowiadania jego imienia – w momencie, gdy następuje pauza w kanonie, serce ścisnęło mi się z bólu, i chociaż starałem się ze wszystkich sił, by nie dać poznać tego po sobie, głos mi się załamał, jakby we mnie samym coś umarło. (...)

Konserwatysta ze Wschodu?
Rok 1989 włączył moje życie, moją służbę kapłańską i moje widzenie świata w zupełnie nowy kontekst i znacznie rozszerzył horyzont moich doświadczeń; w mój pełen zachwytu i oddania stosunek do Kościoła wplotły się wraz z nowymi doświadczeniami także uczucia zranienia i rozczarowania. Zacząłem rozumieć, dlaczego ludzie, żyjący w warunkach wolności, potrafią w sposób bardziej wielostronny postrzegać rzeczywistość – czyli zachowywać większy krytycyzm wobec własnego Kościoła i jego przedstawicieli – aniżeli ci, którzy w oblężonej twierdzy podświadomie unikają wszystkiego, co mogłoby osłabić ich bojową moralność.

Musiałem w końcu przyznać, że w jakiejś mierze także my, zdecydowani przeciwnicy komunizmu, zostaliśmy naznaczeni ową skażoną, zatrutą atmosferą społeczeństwa totalitarnego, klimatem, który jest szkodliwy zarówno dla rządzących, jak dla rządzonych. Uczy- łem się – i nadal uczę się cierpli- wości, sztuki czekania, zanim – być może dopiero w następnym pokoleniu – zagoją się rany, ustąpi paraliż społeczno-kościelnego organizmu, a jednocześnie znikną ostatnie ślady bezdusznej biurokratyczno-policyjnej machiny komunistycznego imperium.

Często wracałem do zawartej w encyklice Centesimus annus papieskiej analizy duchowych i moralnych dylematów świata w obliczu upadku systemu bipolarnego, a szczególnie do fragmentów poświęconych ekologii humanistycznej czy społecznej, gdzie Papież pisze o konieczności pielęgnowania społeczno-kulturowych struktur środowiska życia, niezbędnych dla prawdziwie zdrowego dojrzewania ludzkiej osobowości. Irytowało mnie, że media, zafascynowane niektórymi tylko tematami – wśród nich zawsze dominuje coś, co dotyczy seksu – notorycznie odwracają uwagę społeczeństwa od tych zasadniczych myśli Jana Pawła II ku całkowicie marginalnej sprawie, a i tę część jego przesłania, wyrwaną z kontekstu jego teologicznej antropologii, w karykaturalny sposób przeinaczają i banalizują.

W łatce „konserwatysty ze Wschodu”, którą nie tylko media bulwarowe, ale i wielu poważnych intelektualistów czy komentatorów próbowało nieustannie przypinać Karolowi Wojtyle, nie mogłem rozpoznać rysów człowieka, którego teksty uważnie czytałem i z którym wielokrotnie miałem okazję osobiście rozmawiać. Jeden ze współpracowników BBC, kompletnie skonsternowany ogólnoświatową reakcją, zwłaszcza ludzi młodych, na śmierć Papieża, w rzadkim momencie krytycznej autorefleksji powiedział do mnie: „Mam wrażenie, żeśmy się z nim całkowicie rozminęli, że nie zrozumieliśmy go”.

Jonasz przełomu tysiącleci
Z upływem lat w tekstach Jana Pawła II zaczął pojawiać się coraz częściej temat, który był prawdopodobnie jego „natarczywą ideą”. Chodzi o znaczenie roku 2000. Reformatorski Sobór Watykański II Papież nazwał „wczesnym przygotowaniem do wkroczenia w nowe tysiąclecie”, a swój własny – pod wieloma względami przełomowy – pontyfikat „wigilią roku jubileuszowego”. Idei uczczenia tej symbolicznej rocznicy „wejścia Chrystusa w dzieje” nadawał coraz głębszy wymiar teologiczny i duchowy. Nawiązał do starotestamentowej koncepcji lat jubileuszowych jako czasu pojednania, pokuty i oczyszczenia; domagał się od Kościoła i od „wszystkich ludzi dobrej woli”, aby na tę wielką historyczną okazję starannie się przygotowali i nie zmarnowali jej. Z ideą Roku Świętego połączył największy chyba moralny gest swojego pontyfikatu, pamiętne Mea culpa – publiczne wyznanie dziejowych win i zaniedbań Kościoła oraz prośby o ich wybaczenie na progu Okresu Wielkiego Postu 2000. Słusznie więc zaczęto go nazywać „Papieżem tysiąclecia”.

Rok 2000 nadszedł, a potem minął: i co się w nim wydarzyło? Czy oczekiwania Papieża były jedynie błogim marzeniem, życzeniem, które się nie spełniło? Czy nie ulotniło się gdzieś jego wezwanie do nawrócenia serc, czy nie zostało przyćmione triumfalnymi paradami lub stereotypami codzienności, ignorującej wszelką magię „okrągłych rocznic” jako sztucznej ludzkiej konwencji z wątpliwym rezultatem?
Patrząc na wydarzenia pierwszych lat nowego tysiąclecia, rzeczywiście trudno zauważyć jakieś wyraźne „owoce nawrócenia” – to, co od razu rzuca się w oczy, to alarmujący rozwój światowego terroryzmu, nieszczęsna wojna w Iraku z wieloma jej tragicznymi następstwami, czy klęski żywiołowe na niespotykaną skalę. Także o „nowej wiośnie Kościoła” nie słychać zbyt wiele, a tak często głoszona przez Papieża „nowa ewangelizacja Europy” stopniowo zamienia się raczej w bezmyślnie powtarzany slogan dokumentów kościelnych niż w konkretne przejawy życia naszego kontynentu.

Jednak, gdy byłem już bliski popadnięcia za bramą nowego milenium w głęboki sceptycyzm, przypomniały mi się słowa Ewangelii: „Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza”.

Księga Jonasza należy do moich ukochanych tekstów, przede wszystkim ze względu na humor i ironię, jaką Pan przejawia wobec swego wybranego, choć niecałkiem udanego posłańca. Jezus, powołując się na przykład Jonasza, chciał zapewne powiedzieć, że tak jak w przypadku opisanym w tej księdze, ludzie nie otrzymali innego znaku niż osoba proroka i jego słowa, tak też i teraz nie powinni wypatrywać rzeczy nadzwyczajnych lub czysto zewnętrznych „dowodów”, ale otworzyć się na Chrystusa i Jego orędzie. Pamiętajmy jednak o niezwykłym zakończeniu Księgi Jonasza: po przemowie proroka, po jego płomiennych przepowiedniach nic się nie stało – dlatego Jonasz jest kompletnie sfrustrowany i ma żal do Pana, że jego, swego posłańca, pognębił i zdyskredytował. Ale za pozorną bezczynnością Pana skrywa się to, co z perspektywy proroka, a właściwie z każdej „perspektywy”, widoczne być nie mogło: w głębi serc mieszkańców Niniwy nastąpiła zmiana myślenia i właśnie dlatego Pan nie zrównał miasta z ziemią.

Kiedy dziennikarze pytali mnie na progu nowego tysiąclecia, w czym upatruję nadzieję na przyszłość, odpowiadałem bardzo prosto: w tym, że jeszcze istniejemy. W dwudziestym wieku dostaliśmy do ręki na skalę dotychczas niespotykaną środki mogące doprowadzić nas do szybkiej, całkowitej i ostatecznej samozagłady. Chyba nigdy w przeszłości – choć trudno to obiektywnie ocenić – nie pojawiło się na scenie historycznej tylu szaleńców i tyle obłąkanych, przesyconych nienawiścią ideologii, które zyskały tak masowy rozgłos, taką gotowość ze strony milionów ludzi do ulegania psychozom nienawiści narodowej, rasowej czy klasowej. A mimo to nie wyniszczyliśmy się, mimo to nadal istniejemy. Nasuwa się wiele wyjaśnień, od powierzchownych odpowiedzi (szczęśliwy traf) po skomplikowane teorie historyków. Ale czy nie możemy pozostać przy dawnej wierze, złożonej w sercu Starego Testamentu, że świat opiera się na określonej liczbie ukrytych sprawiedliwych?

Czy właśnie ten stary człowiek na stolicy Piotrowej – wraz z nielicznymi spośród tych, którzy, być może poza widzialnymi granicami Kościoła, nie pogardzili jego wezwaniem do nawrócenia – nie należał do owej niezbędnej garstki sprawiedliwych, na których opiera się istnienie i – wciąż jeszcze otwarta przyszłość – naszego świata? „Nic się nie stało” – zgoda, ale czy właśnie ten fakt nie jest „znakiem Jonasza”?
Z okazji roku jubileuszowego napisałem niezbyt udany artykuł pt. Papież i jego rok. Nie przypuszczałem wówczas, że prawdziwy „rok Papieża” nastanie pięć lat później – i że będzie to rok jego śmierci. Na kilka dni powiało czymś, co wymiotło jak bezużyteczne śmieci wszystkie dziennikarskie slogany o zacofanym Papieżu, uparcie trwającym przy „przestarzałych dogmatach”. Świat zatrzymał się na chwilę, cichy, przejęty; nagle wszyscy zrozumieli, że odszedł z niego wielki, naprawdę wielki człowiek.

Ojciec do końca
„Czy ten schorowany, śliniący się starzec na wózku rzeczywiście jest reprezentatywnym obrazem waszego Kościoła?”. To pytanie zadawano mi nieraz w ostatnich latach. „W pewnym sensie tak”, odpowiadałem, „bo kiedy patrzy się na Kościół z zewnątrz, to istotnie jest w nim coś bardzo kruchego. Jeśli jednak uda się wam zajrzeć w głąb, zobaczycie w nim siłę podobną do siły tego chorego Papieża…”. Nie, nie wstydziłem się jego fizycznej kruchości; byłem rad, że właśnie w nim Kościół ma inny typ reprezentanta niż ten, jaki proponuje świat, ze swoim coraz bardziej stereotypowym sexy- i sport-looking przywódców, manekinów, spreparowanych na wzór reklam telewizyjnych, które zachwalają wieczną młodość. Byłem rad, że właśnie ten Papież kieruje w stronę naszego coraz gwałtowniej starzejącego się świata przesłanie, że starość nie może być powodem odkładania człowieka do lamusa.

Teraz, kiedy krzyż swojej posługi doniósł rzeczywiście do końca, wiele spraw ujrzano w innym świetle. Okazało się, że swego papiestwa nie pojmował jako limitowanej czasem funkcji administracyjnej, ale jako misję ojca, która przecież nie może zakończyć się wraz z „odejściem na emeryturę”: Kochane dzieci, mam siedemdziesiąt lat, znajdźcie sobie młodszego tatusia! (Czy rzeczywiście można wierzyć w bezmyślnie powtarzany slogan, że współczesna ludzkość jest już na tyle dojrzała, iż żadnego ojcowskiego autorytetu w życiu publicznym nie potrzebuje?). Tak, częścią jego posługi stało się także „ostatnie kazanie” – owo bezradne charczenie i machanie ręką przez okno, a potem spokojne, godne umieranie na oczach świata. O tym „ostatnim kazaniu”, włączającym go w poczet tych, którzy w naszym świecie „nie mają głosu”, napisał pięknie mój kolega Václav Bělohradský. Tym razem on, który pod adresem Kościoła nigdy zbyt wielu życzliwych słów nie wypowiadał, przyznał, że w tamtym momencie zazdrościł katolikom Papieża.

Sprawiedliwy wśród narodów świata
Bezpośrednią relację z pogrzebu Papieża oglądałem w Cambridge podczas konferencji naukowej, wspólnie z grupą socjologów, politologów i teologów różnych wyznań i z różnych części świata. Reporterzy stale powtarzali, że jest to chyba największa w dziejach uroczystość pogrzebowa, transmisja zaś przerywana była reakcjami mieszkańców wszystkich kontynentów, jak najbardziej szczerze poruszonych tym wydarzeniem. Jeden z kolegów szepnął wtedy: „Jest to zjawisko, które każe nam spojrzeć na nowo i w inny sposób na miejsce religii i Kościoła w naszej kulturze: coś się tutaj zmieniło”.

Istotnie, coś się zmieniło. W dyskusji na stronach czeskich wiadomości internetowych – gdzie zwykle najmniejsza pozytywna wzmianka o katolicyzmie wywołuje gejzery ślepej, wściekłej nienawiści i wulgarności, wydobywające się z jakichś ciemnych zakamarków duszy – dziś panuje cisza, jakby ktoś tym poirytowanym diabełkom założył na chwilę kagańce. Pojedyncze okrzyki bluźnierstwa padają w taką próżnię, że chyba ich autorzy powinni się na moment zastanowić nad jałowością swoich ataków. Prezenterzy w mediach mają czarne krawaty i poważnym tonem mówią o Ojcu Świętym. Tak, zdaję sobie sprawę, jest to element gry zawodowej – już jutro albo pojutrze ktoś ich ofuknie, że było tego za dużo, a media – dla „równowagi” – uruchomią z nowym impetem kołowrotek narzekań na straszny Kościół, odrzucający aborcję, eutanazję, klonowanie, antykoncepcję, małżeństwa homoseksualne i wszystkie inne dobra na rynku światowym.

Ciekawe, dlaczego zwolennikom skrajnego libertynizmu, zarządzającym de facto bez wyjątku najpotężniejszymi mediami – gdzie zwolenników innej kasty światopoglądowej zaprasza się głównie po to, aby odegrali rolę przygłupiego doktora Wattsona, pozwalającego przez swą naiwność jeszcze mocniej zabłysnąć inteligencji Sherlocka Holmesa – tak bardzo zależy na tym, aby Kościół i Papież akceptowali ich poglądy. Czy nie mogą machnąć ręką na to, co na temat lansowanych przez nich spraw mówi Papież? Czy rzeczywiście życzyliby sobie (lub Kościołowi) takiego papieża, który zdradziłby swoją misję i swoją tradycję, i posłusznie, jak papuga, naśladowałby wszystko, o czym oni już od dawna trąbią znacznie mocniej i głośniej na cały świat? A może jednak gdzieś w skrytości duszy i sumienia nie są tak całkowicie pewni swych niezależnie głoszonych prawd, skoro muszą zakrzykiwać lub ośmieszać ten niemal jedyny głos, który w naszej zachodniej kulturze mówi coś innego, który z pokorą i wytrwale proponuje ludziom możliwość refleksji nad tym, czy hasła libertynizmu są rzeczywiście aż tak nieomylne, jak się wydają?
To dziwne, jak bardzo zmieniły się historyczne role. Papiestwo, które już od dawna nie dysponuje żadną siłą polityczną ani militarną, ba, w ogóle żadną inną siłą oprócz moralnego oddziaływania słowem, wychodzącym z ust pielgrzyma, bez wytchnienia przemawiającego do narodów, stało się mimo to siłą, której nie da się ignorować. W tym krótkim dla katolicyzmu okresie „ochronnym” – w ciągu kilku dni między śmiercią a pogrzebem Papieża – media wypowiadają zdumiewającą prawdę: w czasie pontyfikatu Jana Pawła II autorytet papiestwa osiągnął prawdopodobnie swój szczyt, i to na tle całych swych, trwających już dwa tysiące lat, dziejów. „Zmarł najbardziej wyrazisty człowiek ostatniego ćwierćwiecza” – powiada telewizyjny komentator; odnoszę wrażenie, że także tym, którzy się w wielu sprawach z Papieżem mocno nie zgadzali, zaczyna go brakować.

W piątek, w dzień pogrzebu Papieża, dostaję niespodziewanie od mego kolegi z Cambridge, wierzącego Żyda, zaproszenie do wzięcia wraz z jego rodziną i przyjaciółmi udziału w kolacji, rozpoczynającej święto szabatu. Przychodzę do rodzinnego domku na przedmieściu; na odświętnie zastawionym stole ustawiono świeczniki i puchary, wstępna modlitwa Psalmów kończy się życzeniem pokoju: Szabat szalom! A na biblioteczce stoi obrazek – fotografia z okładki dzisiejszego wydania żydowskiego biuletynu religijnego, fotografia Papieża, opartego czołem o Ścianę Płaczu w Jerozolimie. W czasie modlitwy wspominają jego imię i przez cały wieczór rozmowa toczy się tylko wokół niego. Nagle jeden z uczestników wieczerzy mówi do mnie: „Nawet gdybyście wy, katolicy, kiedyś o tym Papieżu zapomnieli, naród żydowski o nim nie zapomni nigdy. Zawsze będzie dla nas na czołowym miejscu jako sprawiedliwy wśród narodów świata”.
Zmarł Papież Jan Paweł II. Jest cisza, głęboka, niemal wielkosobotnia. Dzwony Bazyliki św. Piotra ponad zdumiewająco wyciszonym, nieprzebranym tłumem wydzwaniają południe, a wiatr, który już od dłuższego czasu przewracał kartki Ewangelii złożonej na trumnie, nagle tę księgę zamknął.

Niniejszy tekst pochodzi z książki „Noc zpovedníka”, której polski przekład ukaże się nakładem Księgarni św. Jacka w Katowicach. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.