Marudni nie mają przyjaciół

Przemysław Kucharczak

|

GN 52/2005

publikacja 27.12.2005 10:28

W człowieku najważniejsze jest wnętrze i to próbuję pokazać w moich rzeźbach – mówi Wojciech Dzienniak

Marudni nie mają przyjaciół Józef Wolny

Kto by chciał żyć z marudą? Póki jesteś niepogodzony ze sobą, to nie będziesz do siebie przyciągał ludzi! – mówi Wojciech Dzienniak, rzeźbiarz z Sosnowca i wspaniały człowiek. Jest człowiekiem otwartym i niezwykle sympatycznym, ludzie do niego lgną. Twierdzi, że nie zawsze taki był.
We wczesnym dzieciństwie w pokoju Wojtka wybuchł pożar. Maleństwo zostało dotkliwie poparzone. Cudem przeżyło.

– Zostałem wtedy naznaczony – mówi Dzienniak. – W szkole miałem kilku kolegów, ale pozostali śmiali się ze mnie. Dzieci takie bywają. To jakoś tam boli. Zresztą szkoła do dzisiaj mi się śni po nocach. Budzę się i, uff, co za ulga, że już nigdy nie będę musiał pójść do szkoły – śmieje się.
– Więc jak to możliwe, że po tak trudnych doświadczeniach z dzieciństwa jest Pan pogodny i otwarty wobec ludzi? – pytam. – Bo ja mam już 40 lat! Dużo czasu minęło! Ja bardzo długo nie akceptowałem tego mojego naznaczenia. I do dzisiaj nie jestem z nim całkiem pogodzony. Największym problemem były zarzuty wobec Pana Boga. Oskarżenie: dlaczego tak jest? – mówi.

Niepowtarzalne ziarenko piasku
W młodości Wojciech fascynował się jogą i religiami Wschodu. – Na szczęście szybko zauważyłem, że te wschodnie filozofie to płycizna. Opierają się na obserwacji przyrody. A my nie jesteśmy tylko mózgiem i ciałem. Jest tylko Jeden, który nas zmienia – wyjaśnia.

Przez lata Wojtka zjadały kompleksy. Cierpiał, że nie ma szans u dziewczyn. W liceum po cichu kochał się w prześlicznej Kaśce, którą spotykał na próbach zespołu teatralnego. Ale kochał bez wzajemności.
Aż nadszedł przełom w jego życiu. Wojciech pokonał wielu konkurentów i za drugim podejściem dostał się na Akademię Sztuk Pięknych. – Dojrzałem wtedy swoją niepowtarzalność. Wymyśliłem sobie, że jestem jak zwykłe ziarenko piasku. Ale świat bez tego jednego ziarenka piasku jest już jednak innym światem! – wspomina. – Później pogłębiłem tę myśl przez spostrzeżenie, że Bóg każdego z nas chce. Jeśli zauważysz, że jesteś chciany, to zmienia ci się całe spojrzenie na świat – mówi.

Dzienniak wspomina, że na studiach zaczął się jego duchowy rozwój. – Przylgnąłem do Chrystusa. Tak to jakoś jest, że im bliżej Niego jestem, tym mniej we mnie żalu, oskarżenia o to naznaczenie. Gdybym był na Chrystusa całkiem otwarty, to pewnie mój żal znikłby zupełnie. Różnego rodzaju cierpienia, których nam nie brakuje, nas stwarzają, nas formują. Mogą być przekleństwem, ale mogą być też naszym kapitałem – mówi.

Odwiedziny Kasi
Właśnie wtedy, na początku studiów, Wojciech uwierzył, że jest w stanie zainteresować sobą kobiety. Że facet, który jest ładny, ale pusty w środku, jest dla dziewczyn nudny.

Dotarło też do niego, że niepogodzenie z samym sobą i wieczne marudzenie to pułapka. – Kto by chciał być z marudą? Każdy ma wystarczające problemy z samym sobą. Nie dość, że samego siebie musi wlec, to jeszcze tę drugą osobę – mówi.

Pewnego dnia do Katowic przyjechała śliczna Kasia, która grała z Wojtkiem w szkolnym teatrze. Kasia studiowała wtedy w Toruniu. Nie bardzo wiedziała, gdzie by tu w Katowicach pójść. I odwiedziła właśnie Wojtka.

– To był cud Boski, bo w liceum nie byłem jej przyjacielem, ani nawet bliskim kumplem. Od szesnastu lat jesteśmy małżeństwem – mówi Dzienniak.

Wojciech i Katarzyna mają dziś czworo dzieci. Dzieci przejęły po rodzicach zainteresowania sztuką. Rzeźbią, rysują, grają na instrumentach. Syn Tymoteusz, gimnazjalista, na saksofonie, córki Ola i Daniela na gitarze i skrzypcach. Jest jeszcze najmłodszy, dwuletni Tytus.

Wiem, skąd ten zwrot
Rodzice Wojciecha nie chodzą do kościoła. On doszedł do religii samotnie. I właśnie wtedy, na studiach, zaczął się też godzić z samym sobą. – Kiedy zaczynamy kochać Boga, to się zmieniamy – wyjaśnia pogodnie.

Po pożarze przed czterdziestu laty Wojtek przeżył między innymi dlatego, że dziadek zawiózł go służbowym autem do szpitala. Później dziadek ofiarował Wojtka Matce Bożej na Jasnej Górze. Co ciekawe, ten dziadek był oficerem milicji i oficjalnie trzymał się od religii z daleka. – Pan Bóg go oceni. Ale jednak mój dziadek to zrobił. Polecił mnie Jej. Dowiedziałem się wiele lat później. Muszę panu powiedzieć, że ja szczególną opiekę Matki Bożej wyraźnie odczuwam przez całe życie – mówi Dzienniak. – Niezwykle ważna była też postawa mojej babci z drugiej strony. Była prostą kobietą, która modliła się za mnie codziennie. Zastanawiałem się, skąd się wziął w moim życiu ten zwrot. I myślę, że te dwa wydarzenia odegrały tu największą rolę.

– Takie cuda, że osoba z tymi obrażeniami jak moje przeżywa, zdarzają się jeden raz na 10 tysięcy – dodaje Wojciech. – Rodzi się więc we mnie pytanie: skoro przeżyłem, to może jednak po coś? – mówi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.