Na łzach Khmerów ryż rośnie...

s. Grażyna Sikora

|

GN 43/2005

publikacja 25.10.2005 15:27

W październiku miną dwa lata, jak dotarła do Phnom Penh – stolicy Kambodży. Samolot linii Thai schodził do lądowania. Szeroko otwartymi oczami patrzyła z lotu ptaka na swą nową ojczyznę. Ziemia w dole wyglądała jak posypana rdzą albo owinięta w brunatno-czerwoną szmatę.

Siostra Beata Bienias Siostra Beata Bienias
z khmerskimi dziećmi.
archiwum Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego

Kambodża
Państwo w południowo-wschodniej Azji. Pow.: 181 035 km kw., ludność: 13 mln (2003). Stolica: Phnom Penh. Zamieszkiwane w większości przez Khmerów. Religią dominującą jest buddyzm (88 proc.). Na terytorium Kambodży znajdowywało się dawniej imperium Khmerów (IX–XV w). Później kraj ten stał się obiektem napaści Wietnamczyków, Tajów, od 1863 Francji. W latach 1975–1979 Kambodżą rządzili tzw. Czerwoni Khmerzy z Pol Potem na czele, potem ich oddziały przeszły do partyzantki. Wojna domowa, także z udziałem Wietnamczyków, trwała praktycznie do roku 1999, kiedy ostatnie oddziały Czerwonych Khmerów złożyły broń po śmierci Pol Pota.


Siostra Beata Bienias, salezjanka, od dziecka marzyła o misjach. Poruszały ją zdjęcia ludzi głodnych i biednych dzieci, które nie miały siły odpędzić much wchodzących im do oczu. Myślała o misjach, choć panicznie bała się pająków. O zakonie nie myślała. Miała pokój wyklejony fotosami aktorów i piosenkarzy. Wieczorami zasypiała ze słuchawkami w uszach. Uczyła się jeździć konno...
W 2000 roku złożyła śluby wieczyste jako córka Maryi Wspomożycielki. Marzyła o Chinach i dalekiej Azji. Bóg spełnił jej marzenia.

Szok, a potem już wszystko OK
Najpierw był szok. Porażająca bieda, ludzie o smutnych twarzach i wiele kalek, ogromne upały, wielka wilgotność powietrza, drogi pełne śmieci i wyrw po minach, gruba warstwa duszącego, czerwono-brunatnego kurzu, wciskającego się gdzie tylko się da. To wszystko na początku przytłaczało. Nie przybyła tu przecież jako turystka, by zachwycić się świątyniami Angkor Wat, a potem spokojnie wrócić do Polski, ale ma tutaj żyć. Szybko jednak wróciła radość. Rozczochrane dzieci patrzyły na nią ufnie. Uśmiech dziewcząt z centrum sióstr wystarczył, by poczuła, że jest u siebie.

Z różnicą czasu też sobie poradziła, przesunęła zegarek o sześć godzin do przodu. Pozostał język khmerski, ale siostra Beata zawsze była wytrwała. Zresztą jest to język dość prosty w nauce, ma bowiem szczątkową gramatykę i nie ma w nim fleksji. Dziewczęta okazały się najlepszymi nauczycielkami. Miały w tym swój interes – chciały jak najszybciej móc porozumieć się z tą siostrą, która oczami i sercem już nawiązała z nimi kontakt.

Poczęci w roku zerowym
Pełne ręce pracy każdego dnia to okazja do miłości. Siostra Beata dwoi się i troi. Szkoła sióstr z internatem w mieście Battambang to dla wielu uczennic pierwsze zetknięcie z wiedzą. Niektóre dziewczęta uczą się stawiania pierwszych liter. Wszystko trzeba zaczynać od podstaw. Ideałem nowej społeczności, poczętej w roku zerowym, tj. w 1975 – według koncepcji krwawego dyktatora Pol Pota – byli analfabeci, którym można wyprać mózgi i w puste głowy nałożyć maoistowską teorię.

Khmerskie dziewczęta chłoną wiedzę. Pochodzą z najbiedniejszych rodzin. Nie ma ani jednej, która by nie straciła z rąk reżimu Czerwonych Khmerów kogoś z bliskich. Uczą się podstaw matematyki, biologii, geografii, historii, higieny. Uczą się kroju i szycia, by kiedyś zarobić na siebie i swoje rodziny. Otrzymują też solidną formację moralną. Siostra Beata widzi, jak głęboko przyjmują wszystko, co się do nich mówi. Zaczynają mówić o odnajdywanym sensie życia. Kiedyś przyznały się, że na całą klasę tylko cztery nie myślały o samobójstwie i nie próbowały go popełnić. Dziś mówią, że życie, choć trudne, może być piękne. I uczą się uśmiechać.

Salezjanki nie siedzą w domu. Oprócz 24 godzin na dobę spędzanych wśród 70 dziewcząt w centrum, udają się na peryferie miasta, gdzie cywilizacja prawie nie dotarła. Prymitywne domy na palach pozbawione są jakichkolwiek mebli. Pozwalają na przestrzał podziwiać soczystą zieleń ryżowych pól. Może jest ona taka piękna z powodu łez biednych Khmerów, które tyle lat spływały na tę ziemię. Siostry otworzyły przedszkole. Rezolutne 4- i 5-latki są dumne. W następnym roku powstanie tu drugi oddział i siostry przyjmą kolejnych trzydzieścioro maluchów.

Co tu naprawdę się stało?
Żyjąc pośród Khmerów, siostra Beata chce poznać ich wschodnią mentalność. Chce lepiej zrozumieć ich dusze, by być cała dla nich. Wie, że nie może pytać. Musi sercem usłyszeć to, co pozostanie kamiennym milczeniem w sercu tego narodu.

Bolesne i burzliwe są losy Kambodży, ale druga połowa XX wieku to czasy makabrycznej tragedii na skalę świata. 17 kwietnia 1975 roku, zaraz po zakończeniu wojny domowej, władzę w Kambodży przejęli tzw. Czerwoni Khmerzy – komuniści z Pol Potem na czele. Witani byli jak promyk nadziei w ciemnościach. Okazali się krwawymi oprawcami, po których zostały pola śmierci, tysiące zwichniętych do końca życia umysłów i strach czający się w każdym szmerze, w każdym niespodziewanym ruchu. Czerwoni Khmerzy przystąpili do realizacji utopijnego państwa bezklasowego. Zamknęli szkoły i szpitale, zlikwidowali uniwersytety, telewizję i rozgłośnie radiowe, zdelegalizowali religię, zlikwidowali własność prywatną i pieniądze, wprowadzili przydział żywności i reglamentację ubrań, mieszkańców miast, uznanych za pasożytów społecznych, wyrzucili siłą na wieś, gdzie pod surową kontrolą pracowali w obozach pracy przymusowej.

Ludzie Pol Pota systematycznie zabijali wszystkich powiązanych z poprzednią władzą, także fachowców i intelektualistów. Zabijali nawet za sam fakt posiadania okularów lub zbyt delikatne dłonie, nawet za to, że młodzi zakochali się bez zgody władz. Setki ludzi torturowano. Potem czekali oni w kolejce na okrutną śmierć. Na straży więźniów stały wyszkolone przez Czerwonych Khmerów dzieci – dziewczynki i chłopcy w wieku od 12 do 15 lat. Mówi się o 1,7 milionach ofiar spośród 7 milionów ówczesnych obywateli tego kraju.

Siostra Beata przygląda się twarzom khmerskich uczennic. Uśmiechają się, ale przez ten uśmiech wciąż widać jakiś głęboki smutek.

Na siedząco i bez butów
W Kambodży pracuje 16 salezjanek z siedmiu krajów świata: Filipin, Indii, Kolumbii, Tajlandii, Wietnamu i po jednej ze Słowenii i Polski. Mają trzy placówki – dwie w stolicy Phnom Penh i jedną w Battambang. Bez Bożej pomocy misjonarkom trudno byłoby o szczerą radość pośród żyjących w nędzy i borykających się z ogromnymi problemami kambodżańskich Khmerów. Recytacja psalmów w ubogiej kapliczce sióstr współbrzmi do późna w nocy z dobiegającymi zza okna dźwiękami muzyki i śpiewów z pobliskiej pagody. Młodzi mnisi buddyjscy, w jaskrawopomarańczowych szatach, są życzliwi wobec sióstr. Nie robiąc wielkiego szumu wokół siebie, promieniują dobrocią.

Do kaplicy sióstr wchodzi się bez butów, nie klęka się, ale nisko skłania przed Panem. Potem każdy siada na rozłożonych matach i w takiej pozycji zarówno wierni, jak i kapłan, celebrują Mszę św. Po ścianach kaplic swobodnie chodzą jaszczurki, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Młody kambodżański Kościół, który od 1975 roku przestał istnieć, powoli się odradza. Już żyje.

Siostra Beata rozważa to wszystko na kolanach. Czasem trudno jest jej pogodzić się z tym, że Kambodża to dzisiaj ziemia łez, że Khmerzy mieszkają w czymś, co nie przypomina nawet polskich szop dla kóz, że ich ideałem jest z konieczności przetrwanie, że wiele rodzin wciąż przymiera głodem, że... Czerń za oknem zdradza, że już chyba minęła północ. Trzeba iść odpocząć. Jutro nowy dzień. Jeszcze tylko słowo dziękczynienia Bogu za to, że pozwala jej być tutaj i być jedną z nich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.