Tu zakotwiczono niebo

Szymon Babuchowski

|

GN 29/2005

publikacja 19.07.2005 17:19

Zza zakrętu wyłania się wzgórze, na którym stoi zamek z czasów Kazimierza Wielkiego. Jeszcze wyżej widać wieżę katedry. Po prawej stronie drogi wije się wstęga Wisły. Jesteśmy w Sandomierzu.

Tu zakotwiczono niebo Józef Wolny

Najstarsza część miasta położona jest – jak Rzym – na siedmiu wzgórzach. Sandomierz pnie się do góry, więc i my musimy się trochę powspinać. W tym mieście dominuje kierunek pionowy – nawet rynek jest tutaj pochyły. Może właśnie dlatego na wyłowionej z Wisły XIX-wiecznej kotwicy, wbitej w chodnik na szczycie rynku, sandomierski złotnik Cezary Łutowicz umieścił napis: „Zakotwiczono niebo”. Kilkumetrowy, solidny łańcuch kotwicy sterczy w kierunku nieba. Patrząc na niego od dołu, można odnieść wrażenie, że faktycznie znika gdzieś w przestworzach.

Droga do sandomierskiego nieba prowadzi przez „Ucho Igielne”(na zdjęciu na s. 32), czyli jedną z dwóch dawnych furt miejskich, zwaną też furtą dominikańską. Została ona wzniesiona wraz z murami i bramami miasta w połowie XIV wieku. Obecnie, wraz z odsłoniętym fragmentem muru, znajduje się między domami. Na co dzień nikt jej nie pilnuje, ale my mamy szczęście, bo akurat jutro odbywa się turniej rycerski. Więc przy furcie – rycerz jak malowany.

Wychodzimy po schodach na plac Poniatowskiego. Tu czeka już na nas Przemek Płaza – nasz przewodnik, na co dzień lekarz chorób wewnętrznych. Przyjechał prosto z pracy, następnego dnia czeka go całodobowy dyżur. Na zwiedzanie mamy więc tylko jedno popołudnie. Ponieważ Przemek, podobnie jak ja, lubi poezję Wojciecha Wencla, szybko znajdujemy wspólny język. Autor „Ody na dzień św. Cecylii” parę miesięcy temu miał spotkanie autorskie w tutejszym zamku – odwiedził wtedy dom państwa Płazów. Z tego spotkania pozostała piękna pamiątka – wiersz „Niedziela Palmowa w Sandomierzu”, z dedykacją: „Przemkowi Płazie”. Spacerując po mieście, odnajdujemy także miejsca opisane w tym wierszu.

Jeden wielki cmentarz
W zakotwiczeniu nieba w Sandomierzu spory udział miał pierwszy polski dominikanin, św. Jacek Odrowąż, który założył tu klasztor. Według przekazów mieszkało w nim na początku 49 zakonników. Po co aż tylu dominikanów w trzytysięcznym wówczas mieście? – Był to klasztor najdalej wtedy wysunięty na wschód – tłumaczy ojciec Tytus Piłat. – Święty Jacek widział w nim wspólnotę przygotowawczą do wypraw na teren Rusi i Prus. Prawdopodobnie chciał tu również założyć szkołę klasztorną, która kształciłaby braci. On był geniuszem planu ewangelizacyjnego – zawędrował aż do Kijowa!
Rozmawiamy w romańskim kościele św. Jakuba. Początek jego budowy datuje się na rok 1226 – ten sam, w którym Konrad Mazowiecki sprowadził do Polski Krzyżaków. Świątynia jest prosta, wykonana z czerwonej cegły, bez ozdób. – Prostota sprzyja kaznodziejstwu – mówi dominikanin. – Łatwiej wtedy skupić się na Eucharystii i kazaniu.

Mury kościoła pamiętają czasy najazdów tatarskich. W tym najtragiczniejszym – z 1260 r. – zginęła jedna trzecia ludności Sandomierza. Wiele ciał utonęło w lodowatej Wiśle. Szczątki niektórych ofiar najazdu znajdują się w krypcie kościoła. Odkryto je podczas prac wykopaliskowych w połowie XX wieku. – Cały Sandomierz to jeden wielki cmentarz – twierdzi ojciec Tytus. – Na przykład znajdujący się nieopodal wąwóz Piszczele zawdzięcza swoją nazwę kościom, które podczas jednej z burz woda zaczęła wypłukiwać z ziemi…

Cudze chwalicie…
Wspomniany najazd był tragedią także dla zakonu. W uroczystość Matki Boskiej Gromnicznej, Tatarzy wtargnęli do świątyni i wymordowali dominikanów. Odtąd ziemia ta jest zroszona krwią męczenników. – Legenda mówi, że mieszkańcy miasta udali się kiedyś do jednego z dominikańskich papieży, by prosić o relikwie męczenników rzymskich – opowiada ojciec Tytus. – Papież odpowiedział im tylko: wróćcie do Sandomierza i przywieźcie mi woreczek ziemi z wirydarza kościoła św. Jakuba. Tak uczynili, a gdy znowu przybyli do Rzymu, Ojciec Święty włożył rękę do woreczka. Między palcami pojawiły się krople krwi. Po co przyjeżdżacie do mnie, skoro tak święte miejsce macie u siebie? – spytał papież. I tak oto po raz kolejny prawdziwe okazało się przysłowie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” – komentuje zakonnik.

Historia kościoła św. Jakuba nieustannie przeplata się z historią Polski. Podczas XVII-wiecznego potopu klasztor zajęli Szwedzi. Podobno w nocy najeźdźcy widzieli, jak w świątyni zapalają się świece i przemieszcza się dwadzieścia białych postaci, mimo że wtedy zakonników było zaledwie ośmiu i nie mieli dostępu do kościoła.

Ojciec Tytus prowadzi nas do kaplicy św. Jacka. To tutaj w czasie II wojny światowej Karol Estreicher ukrył ołtarz Mariacki Wita Stwosza. – Niemiecki żandarm pilnował kościoła i klasztoru, ale nie miał pojęcia, że ten ołtarz tu jest. Najciemniej pod latarnią – śmieje się dominikanin. – Niestety, ktoś z mieszkańców postanowił lepiej zabezpieczyć ołtarz. Przeniesiono go do katedry i tam od razu został wykryty. Ileż potem trzeba było pertraktacji, by go odzyskać!

Wychodzimy z kościoła przez wirydarz. Przyłącza się do nas Żabka – biały piesek w czarno-brązowe łatki. Upodobał sobie życie przy klasztorze. – Pewnie dlatego, że Domini canes to dosłownie „psy Pańskie” – śmiejemy się. Jednak ulubionym towarzyszem zabaw Żabki jest… kot. – To najlepszy dowód, że pies z kotem może dobrze żyć – podsumowuje ojciec Tytus.

Rękawiczki królowej Jadwigi
Przemek prowadzi nas w kierunku kościoła Nawrócenia św. Pawła Apostoła. – Jedni nazywają to wzgórze Świętojakubskim, inni Świętopawelskim – od wezwań kościołów. Jeszcze inni twierdzą, że to dwa osobne wzgórza – objaśnia przewodnik. Mijamy malowniczy wąwóz Królowej Jadwigi i siedzibę sandomierskiej mutacji „Gościa Niedzielnego”, i już jesteśmy w XV-wiecznej, gotyckiej świątyni. W środku akurat panuje duży ruch, bo studenci trzeciego roku historii sztuki KUL w ramach praktyki wakacyjnej inwentaryzują kościół. – Interesują nas przede wszystkim drobne obrazy, układające się w rewelacyjny program ikonograficzny. Znajdują się one m.in. w stallach i zakrystii. Jest tu też dość dużo zabytkowych tkanin – mówi ks. dr Jan Nieciecki, opiekun grupy.

Czwarty rok historii sztuki również ma praktyki w Sandomierzu, ale w Muzeum Diecezjalnym. Znajduje się ono w Domu Długosza, ufundowanym w 1476 roku przez słynnego historyka i kanonika sandomierskiego, dla księży mansjonarzy, wikariuszy katedry. – Dla mnie cenny jest tutaj każdy przedmiot – zwierza się dyrektor muzeum, ks. Andrzej Rusak. – Piękna jest sama architektura: portale, szlachetne przejścia. W tym budynku czuje się ducha wielu wieków modlitw mansjonarzy, którzy opiekowali się kolegiatą Najświętszej Maryi Panny i śpiewali Godzinki.

Ksiądz Dyrektor najchętniej modli się przy XIII-wiecznej figurze Matki Bożej Romańskiej, wyrzeźbionej z piaskowca. Muzeum jest prawdziwą kopalnią takich rzeźb, znajdziemy tu także wiele bezcennych dzieł malarskich. Największym jednak skarbem są… rękawiczki. Dlaczego? – Bo to relikwie – uśmiecha się ks. Rusak. Te rękawiczki są darem królowej Jadwigi dla chłopów z pobliskiej wsi Świątniki. Królowa w wolnych chwilach chętnie zatrzymywała się w Sandomierzu – podczas jednej z wizyt trafiła właśnie do Świątnik. Tamtejsi mieszkańcy bardzo skarżyli się na wójta, który ich ciemiężył. Święta wyjęła chłopów spod jego jurysdykcji i pozostawiła im piękną pamiątkę. Rękawiczki są zrobione z koźlęcej skórki i mają długość 41,5 cm! Zastanawia nas wycięcie w miejscu, gdzie znajduje się kciuk. – Królowa miała zwyczaj robienia znaku krzyża na poddanych – wyjaśnia ks. Andrzej.

Tuż przy Domu Długosza wznosi się potężny gmach Collegium Gostomianum – najstarszy w Polsce budynek szkolny. Nazwa pochodzi od fundatora – wojewody poznańskiego i kasztelana sandomierskiego Hieronima Gostomskiego. Początkowo była to szkoła jezuicka, dziś mieści się tu państwowe liceum ogólnokształcące. – W Collegium pobierali nauki bohaterowie „Popiołów” Żeromskiego – Rafał Olbromski i Krzysztof Cedro. Ja zresztą też – dodaje skromnie Przemek.
U stóp wzgórza, na którym położona jest szkoła, stoi olbrzymi krzyż z napisem „Potężni wiarą”, mówiący wiele o religijności mieszkańców. Ten krzyż to fragment papieskiego ołtarza, pamiątka pobytu Jana Pawła II w Sandomierzu. Spoglądamy z góry: „droga przejazdu papieża znaczona białymi pasami” – zupełnie jak w wierszu Wojciecha Wencla.

Historia jest wszędzie
Za chwilę odjeżdżamy. Tymczasem z bramy Opatowskiej ostatni raz spoglądamy na Sandomierz i okolice. Patrzymy, jak wije się Wisła, podziwiamy sylwetki Gór Pieprzowych. Zbudowane z łupków kambryjskich, faktycznie rozsypują się jak pieprz. Tuż przed nami wyrasta XIV-wieczny kościół Świętego Ducha, na wprost widać wieżę Ratusza, a w tle – bazylikę katedralną Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, wraz z pomalowaną na biało dzwonnicą. XIV-wieczna katedra stoi w miejscu pierwotnej romańskiej kolegiaty, gdzie prepozytem był błogosławiony kronikarz Wincenty Kadłubek, a kanonikiem – bł. Czesław Odrowąż.

Taki już jest Sandomierz – któregokolwiek miejsca dotkniemy, odsłania się przed nami historia, biografie niezwykłych ludzi, którzy tworzyli ducha tego miejsca.
Za plecami mamy barokowy kościół św. Michała i dawny klasztor sióstr benedyktynek – obecnie seminarium duchowne. To znak, że i dziś ten duch jest tu obecny. I ciągle, tak jak w wierszu, „na szczyty Gór Pieprzowych wspina się ciężko/ Król Izraela”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.