Wojna czy pojednanie?

Bogumił Łoziński

|

GN 44/2010

publikacja 09.11.2010 20:03

Choć w Polsce doszło do zabójstwa na tle politycznym, nasi politycy nie podejmują żadnych realnych kroków, aby przerwać narastającą spiralę nienawiści i agresji w życiu publicznym.

Pogrzeb Marka Rosiaka, choć uczestniczyli w nim przedstawiciele wszystkich partii, nie przyczynił się do pojednania między PiS i PO. Pogrzeb Marka Rosiaka, choć uczestniczyli w nim przedstawiciele wszystkich partii, nie przyczynił się do pojednania między PiS i PO.
PAP/Grzegorz Michałowski

Zamordowanie działacza PiS Marka Rosiaka poruszyło klasę polityczną. Pojawiły się apele o powstrzymanie nienawiści w życiu publicznym. Brak jest jednak prób rzeczywistego rozwiązania problemu. Są działania pozorne, a nawet próba politycznego wykorzystania tej tragedii. A przerwanie spirali agresji nie jest niemożliwe. Klucz do zejścia ze ścieżki nienawiści znajduje się w rękach liderów PO i PiS, a drogę do pojednania wskazuje postawa Kościoła katolickiego.

Wojna polsko-polska
Od kiedy w 2005 r. polską scenę polityczną zdominowały dwie partie prawicowe, odwołujące się do dziedzictwa „Solidarności” i wartości chrześcijańskich, mamy do czynienia z eskalacją konfliktu między nimi. U źródeł sporu nie leżą jednak głębokie różnice programowe. Wprost przeciwnie, analiza założeń ideowych obu ugrupowań ukazuje zaskakującą zbieżność. Stąd zapewne brało się przekonanie większości Polaków, którzy głosując w 2005 r. na jedną z tych partii, liczyli, że obie stworzą koalicję, która zmieni Polskę, kształtując ją w zgodzie z konserwatywnymi wartościami. Szybko się okazało, że oba ugrupowania skupiają się przede wszystkim na budowie silnej partii i zdobyciu władzy, a wypełnianie programu ma dla nich mniejsze znaczenie. W efekcie z potencjalnych koalicjantów stały się głównymi wrogami politycznymi.

Jednak przy bardzo podobnych założeniach ideowych przedmiotem sporu wyraźnie różnicującego obie partie nie mogły być kwestie programowe. Bardzo szybko zostały one zastąpione konfliktem personalnym, totalną negacją jakichkolwiek inicjatyw jednych przez drugich, niezależnie od ich zawartości merytorycznej. Spór polityczny przerodził się w osobiste ataki, wyciąganie brudów, wzajemne złośliwości, deprecjonowanie politycznego adwersarza. W konflikt, mający odzwierciedlenie w gorących sporach między elektoratami obu partii.

Spór między PO i PiS, określany jako wojna polsko-polska, stał się sposobem obecności tych ugrupowań na scenie politycznej, bo z politycznego punktu widzenia dla obu jest korzystny. PO mobilizuje wokół siebie elektorat, który nie chce, aby u władzy był PiS, a PiS skupia grupy, które czują się przez liberalny rząd odrzucone. Być może rysowany przez socjologów i politologów podział na „Polskę sytą” i „Polskę wykluczoną” jest rzeczywistą linią podziału między zwolennikami PO i PiS, tyle że politycy obu ugrupowań zajęci sobą, w coraz mniejszym stopniu zaspokajają oczekiwania swojego elektoratu. Efektem tego jest rosnące poparcie dla SLD, które przejmuje wyborców zniechęconych konfliktem prawicy.

Trudne pojednanie
Po 5 latach ostrego zwarcia trudno doprowadzić do pojednania. Dochodzi nawet do sytuacji, w której łódzka tragedia służy do politycznej rozgrywki. Znamienne były wystąpienia liderów obu partii w czasie sejmowej debaty po zabójstwie polityka PiS. Donald Tusk wzywał do zgody, odwoływał się do chrześcijańskiej tradycji, apelował, aby ta dramatyczna lekcja nie poszła na marne. Jednak ani słowem nie wspomniał o odpowiedzialności jego partii za stan debaty publicznej w Polsce, a wezwania do zgody ze strony człowieka, który przez lata tolerował Janusza Palikota czy innych wykonawców „przemysłu pogardy”, brzmiały mało wiarygodnie. W wystąpieniach członków PO wyraźnie widać było próbę przekonania opinii publicznej, że ofiarą mógł być polityk każdej partii i pomniejszenie faktu, że zginął członek partii opozycyjnej.

Na takie spojrzenie na łódzką tragedię nie zgadza się Jarosław Kaczyński. Dla PiS śmierć kolegi jest efektem „przemysłu pogardy” stosowanego wobec nich przez PO. Politycy PiS wskazują też na odpowiedzialność mediów za propagowanie nienawiści i agresji w życiu publicznym. Można zastanawiać się, kto pierwszy zaczął wojnę polsko-polską, kto rozdawał w niej boleśniejsze razy, która strona w większym stopniu przekroczyła granice przyzwoitości, która ponosi odpowiedzialność moralną za tragedię w Łodzi. Zachowania polityków obu partii dostarczyłyby tu licznych argumentów. Bo na jednej szali można położyć: „dorzynanie watahy”, „dyplomatołków”, czy „Kaczyński ma krew na rękach”, a drugiej: „jesteście tam, gdzie stało ZOMO”, „dziadka z Wehrmachtu” czy „Tusk ma krew na rękach”. Jednak faktem bezspornym jest to, że zginął polityk PiS, a nie innej partii i w ocenie przyczyn konfliktu PO powinna ten fakt brać pod uwagę. I uznać, że swoim stylem uprawiania polityki także przyczyniła się do tej zbrodni.

Próbę łagodzenia konfliktu podjął prezydent Bronisław Komorowski. Jednak jego rola arbitra została odrzucona przez PiS, który w nim widzi jedną z osób odpowiedzialnych za eskalację sporu. Próba przeproszenia za agresję w życiu publicznym podjęta przez prezydenta w wywiadzie dla TVN została odebrana jako farsa, bo przeprosił on nie za swoje winy, lecz za zachowania politycznych przeciwników. Na uwagę zasługuje inicjatywa, jaką podjął prezydent Komorowski w liście do szefów partii i sejmowych klubów. Wezwał w nim do rachunku sumienia i stwierdził, że aby „był on wiarygodny, każdy powinien uderzyć się w pierwszej kolejności we własną pierś, a nie w cudzą”. To słuszny kierunek pojednania, tyle że zabrakło konsekwencji i „uderzenia się” prezydenta w swoją pierś.

Także pogrzeb Marka Rosiaka, choć odbył się w godnej atmosferze i uczestniczyły w nim delegacje wszystkich ugrupowań oraz prezydent Komorowski, nie doprowadził do zabliźnienia ran. PiS żegnał swojego kolegę osobno, podkreślając w ten sposób, że właśnie to ugrupowanie jest ofiarą polityki nienawiści. – Zabrakło słów „przepraszam” i „żałujemy”, bez tych dwóch słów inne gesty nie mają znaczenia – mówił na pogrzebie Janusz Wojciechowski z PiS, w którego biurze poselskim pracował zamordowany.

Pojednanie przez wybaczenie
Próby pojednania, choć nie można im odmówić dobrych intencji, wydają się mieć małe szanse powodzenia. Liderzy ugrupowań prowadzących wojnę polsko-polską powinni zrezygnować z wzajemnych ataków personalnych i zakazać takich zachowań innym członkom swoich partii. Politycy i ludzie mediów powinni zrobić rachunek sumienia z własnej postawy i porzucić język nienawiści. Nie chodzi o zamazywanie różnic, bo partie powinny się różnić, ale programem, a nie skalą agresji. Wobec dramatu, jakiego doświadczaliśmy ostatnio, samo powstrzymanie się od agresji to za mało. Politycy powinni rozpocząć proces realnego pojednania, które sprawi, że nie będą deptać godności adwersarza, czym prowokują do przemocy fizycznej.
Drogę pojednania wskazał Kościół. W sytuacji ostrego konfliktu, w którym strony nie potrafią wziąć na siebie odpowiedzialności za zaistniałą sytuację, musi znaleźć się ktoś, kto pierwszy przerwie spiralę nienawiści, porzuci logikę wojny na rzecz logiki pojednania.

Przykładem takiej postawy jest orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku, w którym znajduje się słynne wyrażenie „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. W tej logice pojednania nie chodzi o rozpamiętywanie win, które mogą utwierdzać podziały, lecz o przebaczenie, które prowadzi do zbliżenia. Droga ta wymaga uznania swoich win i przeproszenia za nie, niezależnie od tego, kto ponosi większą odpowiedzialność, a jednocześnie wybaczenia win, jakie zostały popełnione w stosunku do nas. Czy liderzy i politycy PO i PiS pójdą tą drogą? Czy porzucą wojnę polsko-polską jako mechanizm, co prawda zapewniający polityczną dominację, lecz prowadzący do morderstwa? Którego z nich będzie stać na gest wspaniałomyślności, pierwszy wybaczy winy drugiej strony i poprosi o przebaczenie własnych?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.