Operacja "Zakajew"

Jacek Dziedzina

|

GN 38/2010

publikacja 27.09.2010 14:43

Czemu miał służyć krótki i głośny pobyt Ahmeda Zakajewa w Polsce? Wersja optymistyczna brzmi: przypomniał nam o trochę już zapomnianej Czeczenii.

Ahmed Zakajew w stroju bojowym w 1996 roku Ahmed Zakajew w stroju bojowym w 1996 roku
agencja gazeta/AP

O lepszej reklamie dla sprawy czeczeńskiej sami zainteresowani nie mogli nawet marzyć: przez kilka dni z czołówek wiadomości nie schodził temat przyjazdu do Polski ich premiera na uchodźstwie. Zakajew przyjechał na odbywający się w Pułtusku III Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego. Ponieważ na wniosek Rosji jest ścigany międzynarodowym listem gończym za rzekomą działalność terrorystyczną, tematem numer jeden stało się jego ewentualne zatrzymanie, które, jak wiemy, doszło w końcu do skutku. I nie byłoby w tym nic dziwnego – tak nakazuje ponoć „litera prawa” – gdyby nie kilka okoliczności „udziwniających”.

Wyważanie otwartych drzwi
Po pierwsze, Zakajew nie był do tej pory osobą nieuchwytną. Scenariusz z aresztowaniem i czekaniem na decyzję sądu, czy wydać go Rosjanom, przerabiano już w Danii. Moskwa zrobiła wszystko, żeby dostarczyć Duńczykom dowody na udział Zakajewa w przygotowaniu ataku terrorystycznego w teatrze na Dubrowce w 2002 roku. Bez skutku. Sędziowie orzekli, że nie ma wystarczająco przekonujących dowodów na winę oskarżonego. I nie zgodzili się na jego ekstradycję do Rosji. Później Zakajew „wpadł” w Wielkiej Brytanii. Wyrok sądu – podobny jak w Danii. Do tego doszła argumentacja, że ekstradycja do Rosji narażałaby Zakajewa na tortury lub nawet śmierć.

Mało tego, Zakajew uzyskał status uchodźcy politycznego. Cały proces na Wyspach był wielką demaskacją intryg rosyjskich służb specjalnych. Między innymi jeden z dotychczasowych głównych świadków przyznał, że jego wcześniejsze zeznania obciążające Zakajewa były wymuszone torturami. Pełniący funkcję premiera Czeczenii na uchodźstwie Zakajew kilkakrotnie przebywał też we Francji, m.in. w Parlamencie Europejskim w Strasburgu. I nikt człowieka o statusie uchodźcy politycznego nie myślał nawet aresztować. Ba – jak twierdzą jego polscy i czeczeńscy współpracownicy, Zakajew był w Polsce kilkakrotnie jeszcze w tym roku. I żadnej hecy z zapowiedziami aresztowania nie było. Co się zmieniło? I dlaczego policja zatrzymała Czeczena, kiedy ten był w drodze do prokuratury?

Test niezależności?
Z jednej strony trudno było oprzeć się wrażeniu, że cała sprawa była przygotowana po to, by „uczynić zadość” oczekiwaniom Rosji w ramach obowiązującej od niedawna polityki tzw. pojednania polsko-rosyjskiego. Jednocześnie jednak premier Tusk dawał sprzeczny sygnał: Rosja nie może oczekiwać satysfakcjonującej ją decyzji w sprawie ekstradycji. Ogłosił to jeszcze przed decyzją sądu, który uznał, że aresztowanie Zakajewa na dłużej, o co wnioskowała prokuratura, byłoby bezpodstawne. Choćby z tego powodu, że Zakajew ma status uchodźcy, nadany przez jednego z członków UE. Pytanie tylko, czy takiej decyzji spodziewała się prokuratura? Jeśli tak, to po co była cała szopka z zatrzymaniem „ściganego”, którego następnie sąd zwolnił? Najprostsza (może naiwna) odpowiedź brzmi: żeby pokazać Rosjanom, że bierzemy pod uwagę ich żądania. Ale jednocześnie – co sugerował Tusk – nie posuniemy się za daleko i nie wydamy Zakajewa. Bo też ostateczną decyzję o ekstradycji podejmowałby minister sprawiedliwości, nawet gdyby sądy dwóch instancji zgodziły się na wydanie go Rosji. Ta z kolei nie zdąży zapewne wystąpić z formalnym wnioskiem o ekstradycję, bo Zakajew Polskę już opuścił.

Czy to był test polskiej samodzielności w polityce międzynarodowej? Zakładając, że w całym spektaklu nie chodziło o przykrycie w mediach niewygodnych tematów, jak niekorzystna umowa gazowa z Rosją (przed którą broni nas unijny komisarz), trudne pytania o śledztwo smoleńskie czy podniesienie podatku VAT, można powiedzieć, że sprawa Zakajewa mogłaby stać się takim testem naszej podmiotowości, gdyby miała swój ciąg dalszy. Pytanie, czy decyzja polityczna rządu byłaby podobna do nadgorliwości policji (działającej jednak nie bez rozkazu „z góry”), czy też do racjonalnej decyzji sądu?

Człowiek Maschadowa
O Zakajewie zapewne większość osób w Polsce nigdy nie słyszała. A o wojnie w Czeczenii zdążyła już zapomnieć. Jeśli efektem zamieszania wokół zjazdu Czeczenów w Pułtusku miało być odświeżenie pamięci, to sukces jest oczywisty. Zakajew nie był zresztą szczególnie popularny nawet w swoich kręgach, do czasu gdy został premierem Czeczenii na uchodźstwie. Z wykształcenia choreograf, zarabiał na życie jako aktor. Pełnił m.in. funkcję ministra kultury, powołany przez prezydenta Dżochara Dudajewa. Jednocześnie stał się członkiem sztabu wojskowego, z czasem mianowany generałem. W czasie drugiej wojny czeczeńskiej był jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Asłana Maschadowa. Podobnie jak czeczeński przywódca stał na stanowisku (i do dzisiaj je podtrzymuje), że niepodległość Czeczenii nie podlega żadnym negocjacjom. Nie ma odwrotu uważa, od decyzji Dudajewa, który w 1991 roku, na fali rozpadu Związku Radzieckiego, ogłosił niepodległość republiki. Jednak podobnie jak Maschadow, Zakajew był zwolennikiem pokojowego – w miarę możliwości – rozwiązania sporu z Rosją, która nigdy tej niepodległości nie uznała.

Skazani na wojnę
Zarówno Dudajew, jak i później Maschadow bezskutecznie próbowali skontaktować się z Kremlem, wykonywali telefony, słali faksy, na które nie było żadnych odpowiedzi, a wszystko po to, by usiąść do negocjacji. Nie chcieli wojny. Sami wojskową karierę robili w wojsku radzieckim. Dudajew był pierwszym w historii dowódcą z Czeczenii, który otrzymał nominację generalską z Moskwy. Maschadow po upadku ZSRR wracał z Litwy, gdzie pełnił prestiżową służbę. W razie wojny z NATO, jego jednostki miały zrzucić bomby atomowe na kraje zachodnie. Do Czeczenii wrócił rozczarowany, jednak z niepisaną umową, jaką zawarł z innymi dowódcami, także rosyjskimi: nigdy nie będziemy walczyć przeciwko sobie. Kreml wyreżyserował jednak inny scenariusz. Dudajew, Maschadow i pewnie także Zakajew nie zdawali sobie być może sprawy, że wojna w Czeczenii była potrzebna rosyjskim elitom w ich wewnętrznej walce o władzę. I przynajmniej w stosunku do niektórych zamachów, których mieli dokonać czeczeńscy separatyści, istnieje podejrzenie, że mogły być przeprowadzone z inspiracji rosyjskich służb specjalnych. Co nie zmienia faktu, że wpływy radykalnych islamistów w dowództwie czeczeńskim były i są rzeczywiste, łącznie z powiązaniami z al Kaidą. Problemem dla umiarkowanych Czeczeńców był Szamil Basajew. Tak naprawdę to o nim kaukascy górale śpiewali pieśni, nie o Maschadowie. Basajew, dowódca wojsk czeczeńskich, miał jednak większe ambicje niż niepodległość kraju. Chciał utworzyć emirat kaukaski złożony z sąsiednich republik i narodów, w którym obowiązywałoby surowe islamskie prawo szariatu. To dlatego najechał rosyjski Dagestan, który stał się bezpośrednią przyczyną drugiej wojny czeczeńskiej. Interwencja Rosji, pokonanej w I wojnie (1994–1996), była tylko kwestią czasu.

Maschadow, choć był wściekły na Basajewa, wiedział, że bez niego nie ma szans prowadzić wojny z Rosją. Druga wojna (1999–2003) skończyła się klęską niepodległościowego nurtu. Na czele Czeczenii stoi obecnie człowiek Putina, Ramzan Kadyrow. Paradoks polega na tym, że tak jak Maschadow był wyznawcą pokojowego islamu i wierzył w możliwość współpracy ze światem zachodnim, tak Kadyrow jest patronem radykalnych islamistów. W referendum przyjęto konstytucję, która wyraźnie mówi, że Czeczenia jest integralną częścią Federacji Rosyjskiej. I choć organizacje międzynarodowe zgłaszały zastrzeżenia co do ich demokratycznego charakteru, wcale nie jest pewne, czy w uczciwym głosowaniu wynik nie byłby taki sam. Zakajew został na emigracji szefem nieuznawanego rządu Czeczenii na uchodźstwie. Sama republika mozolnie podnosi się ze zgliszczy krwawych wojen, w których zarówno Rosjanie, jak i Czeczeńcy nie myśleli o żadnych konwencjach międzynarodowych (zresztą, kto o nich myśli w jakiejkolwiek wojnie). Bo też nie ma co udawać, że czeczeńscy bojownicy to święci, stosujący zawsze sprawiedliwe metody walki. Tak naprawdę narody takie jak Czeczeni (właściwie „naród” to za duże słowo, bo to bardziej system powiązań plemiennych i familijnych) są chyba skazani na nieustanne wojenki. Kiedy upadał ZSRR, niepodległość ogłaszały nie tylko poszczególne narody, ale wręcz wioski i osiedla. Na Kaukazie mówi się nawet, że zamiast południków i równoleżników przecinają się ze sobą stale linie frontu.

Źródła: Aleksander Litwinienko, Jurij Felsztinski, „Wysadzić Rosję”, Poznań 2008; Wojciech Jagielski, „Wieże z kamienia” i „Dobre miejsce do umierania”, Warszawa 2008.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.