Ryż Pol Pota

Jacek Dziedzina

|

GN 35/2010

publikacja 02.09.2010 08:48

Niedawny proces Czerwonych Khmerów w Kambodży był symbolicznym rozliczeniem z okrutną dyktaturą. Pierwszy raz w historii przed między¬narodowym trybunałem sądzono reżim komunistyczny.

Ryż Pol Pota Proces „Ducha” przed międzynarodowym trybunałem w Kambodży. pap/EPA/ECCC

Komunizm nie miał swojej Norymbergi. Na ławie oskarżonych społeczność międzynarodowa nigdy nie chciała, nie mogła lub nie zdążyła posadzić takich zbrodniarzy, jak Lenin, Stalin, Mao, Che Guevara, Castro, czy wielu komunistycznych kacyków z Europy Środkowo-Wschodniej. Były pojedyncze procesy lub próby rozliczeń w poszczególnych krajach. Nigdy jednak społeczność międzynarodowa, głosem sędziów ONZ-owskiego trybunału, nie powiedziała jasno i wyraźnie: komunizm w każdej postaci i w każdym kraju był i jest systemem zbrodniczym.

Proces Czerwonych Khmerów, odpowiedzialnych za zagładę blisko 2 milionów osób, jest spóźnioną próbą wypełnienia tej luki w świadomości historycznej. Na ławie oskarżonych nie zasiadł jednak główny autor khmerskich zbrodni, zmarły w 1998 roku Saloth Sar, znany w świecie jako Pol Pot. Były mnich buddyjski, miłośnik poezji, student paryskiej Sorbony, niedoszły inżynier, wielbiciel filozofii Sartre’a. W jednym z ostatnich wywiadów na pytanie dziennikarza, czy chciałby przeprosić za cierpienia, jakie spowodował, wyraźnie zbity z tropu Pol Pot zwrócił się do tłumacza: „Mógłbyś, proszę, powtórzyć pytanie?”.

Orwell „na żywo”
„Wszyscy jesteśmy równi, ale niektórzy umieją lepiej widzieć w mroku. Pozwólcie nam, którzy widzimy w mroku trochę lepiej, pójść przodem”. Cytat z „Roku 1984” Orwella? Ciepło. To fragment manifestu Czerwonych Khmerów, którzy proroctwo brytyjskiego pisarza wypełnili z wyjątkową dokładnością, i to dużo wcześniej, niż przewidywał autor nie takiej znowu utopii. W kwietniu 1975 roku walcząca dotąd w dżungli partyzantka, złożona głównie z kilkunastoletnich chłopców dowodzonych przez rewolucjonistów, w połowie posiadających dyplomy paryskich uczelni, wkroczyła do stolicy Kambodży, Phnom Penh.

Obaliła w ten sposób proamerykańską dyktaturę generała Lon Nola (tego, którego Kissinger tak charakteryzował Nixonowi: „Lon Nol – wiemy o nim tyle, że jego imię i nazwisko pisane od tyłu brzmi tak samo”). Większość społeczeństwa zmęczonego długoletnią wojną wietnamską i domową, wyczerpana zwłaszcza po milionach ton zrzuconych amerykańskich bomb, witała z nadzieją nowych przywódców. Jeden ze szwedzkich reporterów tak opisał wkroczenie Czerwonych Khmerów: „Dla przybysza ze Szwecji był to wspaniały widok. Nigdy wcześniej w życiu nie przeżyłem tak pięknej sceny. Byłem szczęśliwy, czułem ulgę i poruszony tym, co widzę, nie potrafiłem powstrzymać łez”. To była ostatnia depesza z Kambodży. Później zamilkły wszystkie telefony i radiostacje.

Państwo chłopów
Ludzie Pol Pota od początku nie zostawiali złudzeń co do polityki, jaką zamierzają prowadzić: w pierwszej kolejności wypędzono niemal wszystkich mieszkańców z blisko 2-milionowej stolicy. Propagandowo można to było jeszcze tłumaczyć groźbą bombardowań amerykańskich, schronienie miało się znaleźć na wsi. Jednak już w pierwszych godzinach „czyszczenia miasta” stało się jasne, że nie o ochronę przed nalotami chodzi. Ludzie mieli na wyprowadzkę kilka chwil. Oporni byli mordowani od ręki.

Najczęściej przez wychowa-nych z bronią w dżungli nastolatków. Przez likwidację miast Czerwoni Khmerzy chcieli zrealizować swoją główną ideę: stworzenie społeczeństwa składającego się tylko z chłopów. Gospodarka miała opierać się wyłącznie na rolnictwie, w dalszej przyszłości nadwyżki z upraw miały być przeznaczane na eksport, a środki z tego miały służyć budowie społeczeństwa przemysłowego. W praktyce oznaczało to nieracjonalną politykę rolną (np. sadzenie ryżu na gruntach, które nie nadawały się do tego typu upraw) oraz równe porcje głodowe dla wszystkich (miska zawierająca nie więcej wodnistej papki ryżowej, niż można zmieścić w małej szklance). Za organizowanie sobie porcji przekraczającej dozwoloną – groziła śmierć lub tortury. Przypadki kanibalizmu stały się z czasem codziennością.

Nowa władza od razu zlikwidowała pieniądz, religię i wszelkie przywileje związane z pochodzeniem i wykształceniem. Do więzienia, obozu pracy lub od razu pod lufę można było trafić choćby za posiadanie okularów lub… zbyt gładkich dłoni. Rodzina została poddana całkowitej kontroli. Odgórnie zakazane były kłótnie rodzinne, ale też manifestowanie swoich uczuć. Za to również groziła śmierć. Czystki nie omijały szeregów Czerwonych Khmerów. Sami przywódcy nazywali siebie po prostu „Braćmi”, z poszczególnymi numerami. Był więc „Brat numer 1”, „Brat numer 2” itd.

Numerację zamieniano sobie co jakiś czas, dla zmylenia wroga. Nie było kultu jednostki, jak w Rosji Sowieckiej czy w Chinach, przez dłuższy czas nie można było nigdzie spotkać portretów Pol Pota. Tak naprawdę większość rodaków niemal do końca nie wiedziała, kto jest Wielkim Bratem. W wydanej właśnie w Polsce doskonałej książce „Uśmiech Pol Pota” szwedzki dziennikarz Peter Fröberg Idling pisze o rodzonych braciach dyktatora, którzy siedząc w jednej ze zbiorowych stołówek, przed miską z ohydną papką z ryżu, zobaczyli nagle wiszący portret. W patrzącej na nich twarzy ze zdumieniem spostrzegli swojego brata Salotha Sara, który dopiero w dżungli przyjął nowe imię Pol Pot (od franc. Politique Potentielle).


Szwedom wystarczył ryż
Jak to możliwe, że dopiero teraz doszło do międzynarodowego procesu? Po wejściu wojsk wietnamskich do Kambodży w 1979 roku i upadku Czerwonych Khmerów część z nich skryła się w dżungli, część uciekła za granicę, a jeszcze inna z czasem weszła w struktury nowego reżimu. Dość liberalnie potraktowano zatem wewnątrznarodowe pojednanie, nie rozliczając zbrodniarzy. Powołanie międzynarodowego trybunału pod egidą ONZ było też przez długi czas blokowane przez jednego z premierów Kambodży.

W końcu udało się to w 2003 roku. Spośród 30 sędziów aż 17 jest z Kambodży, reszta to sędziowie z innych krajów (w tym jeden z Polski). Proces rozpoczął się jednak dopiero w 2006 roku. Na ławie oskarżonych stanęło tylko pięciu Czerwonych Khmerów. Wyrok 30 lat więzienia w lipcu tego roku usłyszał na razie tylko jeden z nich, znany jako „Duch” – kat osławionego S-21, więzienia służby bezpieczeństwa, odpowiedzialnego za zakatowanie 15 tys. więźniów. Przez lata ukrywał się w Chinach, potem w Tajlandii. Tam przyjął chrzest, w wywiadzie dla irlandzkiego dziennikarza przyznał się do popełnionych zbrodni. Odpowiedzialni za milczenie świata w sprawie Kambodży byli też lewicowi intelektualiści na Zachodzie, nieukrywający swojego podziwu dla „talentu” Pol Pota.

Inni po prostu nie wierzyli. Albo byli ślepi i naiwni. Jak bohaterowie wspomnianego „Uśmiechu Pol Pota” Idlinga. Autor pisze o ekipie czworga Szwedów, którzy odbyli podróż do Demokratycznej Kampuczy (jak nazwali Kambodżę Czerwoni Khmerzy) w 1978 roku. Byli oprowadzani przez jednego z najbliższych współpracowników Pol Pota. Na filmie, do którego dotarł Idling (który sam wiele lat później mieszkał i pracował dla organizacji humanitarnej w Kambodży), goście ze Szwecji są uśmiechnięci i zachwyceni miejscową ludnością i obyczajami. Ani słowa (i obrazu) o obozach koncentracyjnych, setkach tysięcy pomordowanych i zagłodzonych. Idling opisuje, co widzi na filmie: „Pola ryżowe. Budowa zapory wodnej. Ludzie niosący ciężkie ładunki uśmiechają się, kiedy mijają kamerę. Potem zdjęcia ze stołówki. Góry ryżu na stołach. Członkowie kolektywu jedzą bez pośpiechu, nie łapczywie, jak jedliby wygłodzeni”. I komentarz jednego ze Szwedów: „To pożywienie pewnie wydaje się dosyć skromne. Ale kooperatywa gwarantuje jedzenie dla wszystkich”.

Korzystałem z książek: „Czarna księga komunizmu” (praca zbiorowa), Prószyński i S-ka 1999, oraz Peter Fröberg Idling „Uśmiech Pol Pota”, Wydawnictwo Czarne 2010.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.