Pustynna klęska

Jacek Dziedzina

|

GN 34/2010

publikacja 27.08.2010 09:28

Amerykanie zostawiają Irak pogrążony w chaosie. Po 7 latach operacji „Iracka wolność” szanse na budowę w tym kraju stabilnej demokracji wydają się nierealne.

Pustynna klęska Ostatnie amerykańskie oddziały bojowe opuściły Irak pod osłoną nocy. Faktycznie, Amerykanie nie mają powodów do dumy. pap/EPA/1st TSC Public Affairs Natalie Cole

Nawet jeśli ktoś uwierzył w wygłaszane z zapałem przemówienia Busha i Blaira, że celem ataku na Irak jest „wojna z terroryzmem” i że samo obalenie Saddama Husajna wystarczy, by zbudować demokratyczne państwo, musi dziś przyznać, że porażka USA, Wielkiej Brytanii i ich sojuszników (w tym Polski) jest niezaprzeczalna. „Amerykańskie wojska zostawiają Irak w gorszej sytuacji niż zastały go siedem lat temu”, powiedział chaldejski biskup pomocniczy Bagdadu Shlemon Warundi. W ubiegłym tygodniu ostatnie oddziały bojowe US Army opuściły tereny starożytnej Babilonii. Do końca przyszłego roku pozostanie jednak 50 tys. żołnierzy, mających szkolić iracką armię, choć nie będą brać udziału – oficjalnie – w bieżących walkach.

Chaos w spadku
Dwa lata temu miałem okazję rozmawiać w Damaszku, stolicy sąsiedniej Syrii, z byłym generałem irackim, który wraz z kolejną grupą chrześcijan uciekł z Bagdadu. – Za Saddama nie było łatwo, ale to, co teraz się dzieje w naszym kraju, jest nieporównywalne. Ja w każdym razie nie mam szans na powrót do Bagdadu, bo czeka mnie śmierć – mówił mi w Domu Ananiasza iracki wojskowy. Kilka dni później, ok. 170 km od granicy z Irakiem, widziałem ponure sylwetki ciężarówek jadących do Damaszku po żywność. Codzienny obrazek na syryjskiej pustyni. Choć od dwóch lat sytuacja poprawiła się tylko nieznacznie i trudno mówić o zrealizowanej z powodzeniem „misji”, Amerykanie – zgodnie z zawartą dwa lata temu umową z Irakijczykami – wracają do domu.

Trudno w kilku słowach dokonać bilansu wojny. Obalenie reżimu Saddama Husajna, wykonanie na nim wyroku śmierci, przeprowadzenie pierwszych od pół wieku wolnych wyborów, schwytanie większości przywódców al Kaidy – to dla amerykańskiej propagandy główne punkty mające świadczyć o słuszności i skuteczności operacji. Jest jednak mniej ciekawa strona medalu. Tylko jednego dnia, 17 sierpnia (dwa dni przed wyjściem ostatnich amerykańskich oddziałów bojowych) w Bagdadzie zginęło 60 osób w samobójczym zamachu bombowym. Dziesięć dni wcześniej w Basrze zabito 43 osoby. Różne są dane o liczbie ofiar w ciągu całego okresu wojny. Na przykład w 2008 r. nowy rząd iracki podał, że zginęło w sumie ponad 85 tys. cywilów. Inne dane podała w 2007 r. brytyjska firma ORB. Według jej szacunków od początku konflikt pochłonął aż milion ofiar cywilnych!

Natomiast według raportu Światowej Organizacji Zdrowia tylko do 2006 r. liczba ta wynosiła ponad 150 tys. osób. Dane bardzo się różnią, ale dają pewien obraz tego, jak wygląda „demokracja” wprowadzana siłą, bez należytego rozpoznania i planu. Sami Amerykanie stracili blisko 4500 swoich żołnierzy. Wyzwaniem, z którym Irakijczycy zostają sami, jest również ponad 30-proc. bezrobocie, a statystykę zawyżają osoby młode w wieku produkcyjnym. Niecała połowa mieszkańców Iraku ma dostęp do wody pitnej, prąd dostępny jest tylko przez kilka godzin (dane Brookings Iraq Index).

Wielka ściema
W ciągu siedmiu lat „opinia międzynarodowa” przyzwyczaiła się do tej wojny na tyle, że mało kto pamięta, w jakich okolicznościach podjęto decyzję o jej rozpoczęciu. Dokonując bilansu, warto o nich przypomnieć oraz spróbować zrozumieć szerszy kontekst polityczno-ideologiczny, jaki stał za decyzją George’a W. Busha (który namówił do udziału zafascynowanego nim – jako silnym przywódcą, nie jako konserwatystą – Tony’ego Blaira). Oficjalna wersja brzmiała: Irak Saddama Husajna jest zagrożeniem dla światowego pokoju, bo dyktator produkuje broń biologiczną i chemiczną oraz lekceważy ostrzeżenia „społeczności międzynarodowej”. Bush miał podobno przekonać Blaira do interwencji podczas spotkania na swoim ranczo w Teksasie. Ponieważ przywódcy nie mieli mandatu ONZ, zaczęli straszyć swoich obywateli możliwym atakiem ze strony Iraku. Dziś już wiadomo, że casus belli (bezpośrednia przyczyna wojny) nie była prawdziwa. W Iraku nie znaleziono żadnych dowodów na produkcję broni masowego rażenia. Bush i Blair mówili później, że dysponowali danymi wywiadowczymi, które rzekomo to potwierdzały. Tymczasem w czasie śledztwa prowadzonego w Wielkiej Brytanii jeden z szefów wywiadu zeznał, że już w 2002 r. Brytyjczycy wiedzieli, że możliwości irackiej armii są mocno ograniczone. Dlatego też oskarżenia pod adresem Blaira były poważniejsze: świadomie wprowadził w błąd swoich obywateli i sojuszników, byle doprowadzić do wojny.

Demokracja „jastrzębi”
Pozostaje pytanie o głównego inicjatora ataku na Irak: czy Bush junior działał świadomie, czy również został wprowadzony w błąd przez „jastrzębi” prących do wojny? Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Prezydent USA, mimo ogromnej władzy, jest jednak częścią bardzo złożonej sieci zależności amerykańskiego establishmentu. Jego zaplecze polityczno-ideologiczne to z jednej strony neokonserwatyści, z drugiej zaś wpływowe i aktywne grupy radykalnych odłamów protestantyzmu.
Neokonserwatyści amerykańscy – w największym uproszczeniu – wierzą w moc idei politycznych i moralnych stojących u podstaw amerykańskiej tożsamości oraz w misję Ameryki, polegającą na krzewieniu tych wartości w świecie. Neokonserwatyzm amerykański wychodzi z założenia, że można, a czasem trzeba, użyć siły, by tę misję zrealizować. Tak naprawdę wielu z neokonserwatywnych „jastrzębi” traktuje wartości instrumentalnie, jako uzasadnienie zbrojnej interwencji. Tylko tak można wytłumaczyć, dlaczego „znienawidzony” Saddam był wrogiem numer 1 w 2003 r., ale w czasie wojny iracko-irańskiej w latach 80. był sprzymierzeńcem Ameryki, która cicho wspierała wojnę przeciwko radykalnemu państwu islamskiemu, m.in. przekazując za pośrednictwem Arabii Saudyjskiej dane wywiadowcze celujące w Iran.

Liczyły się interesy Ameryki, bo to jej hegemonia w miejscach strategicznych jest kluczem do zrozumienia podejmowanych kroków. Czasem służy to demokracji, a czasem niekoniecznie – byle służyło hegemonii. Dlatego „jastrzębie” jedną ręką obalają „niedemokratycznych dyktatorów” w jakimś państwie, a drugą ręką wspierają dyktaturę w innym miejscu. To oczywiście nie znaczy, że wśród neokonserwatystów nie ma ludzi, dla których demokracja jest wartością samą w sobie. Jasno widać jednak, że w decyzjach większą rolę odgrywa polityczny makiawelizm. A że wielu prominentnych funkcjonariuszy państwowych (z Pentagonu, CIA czy z samego Białego Domu) ma większe lub mniejsze powiązania z Wall Street, z przemysłem naftowym i zbrojeniowym, zainteresowanie bogatym w złoża ropy rejonem Bliskiego Wschodu jest zrozumiałe.

„Ewangeliczne” inspiracje?
Drugim zapleczem są wspomniane grupy ewangelikalnych chrześcijan (nie mylić z ewangelikami, tradycyjnym protestantyzmem). Na ile Bush znajdował się pod ich wpływem – nie wiadomo. Niemniej to oni stanowią silny elektorat republikanów. Z jednej strony robią dobrą robotę w kwestii obrony życia i działalności pro-life. To dzięki temu zapleczu Bushowi było łatwiej podejmować niepopularne decyzje chroniące życie poczęte. Z drugiej zaś strony niepokojące są poglądy tych grup dotyczące polityki USA na Bliskim Wschodzie. Są przeciwnikami wszelkich ustępstw wobec Arabów, wierząc, że każda uległość jest zagrożeniem dla Izraela. Jest to związane z silnym w Stanach tzw. chrześcijańskim syjonizmem, który głosi, że odbudowa państwa Izrael jest zapowiedzią ponownego przyjścia Chrystusa. Grupy ewangelikalnych chrześcijan rozumieją to dosłownie i politycznie, popierając m.in. wszelkie działania Izraela przeciwko Palestyńczykom. I uznają interwencje w krajach muzułmańskich za konieczność, aby przyspieszyć wypełnienie proroctw. Na ile tego typu lobbing miał wpływ na podejmowanie decyzji przez prezydenta Busha, nie wiadomo. Z całą pewnością jednak niesmak budziło jego powoływanie się na Boga w płomiennych wojennych przemówieniach. Trudno się dziwić, że świat islamu odebrał to jako wojnę chrześcijan przeciwko muzułmanom. Nawet jeśli Jan Paweł II stanowczo przeciwko tej wojnie protestował.

Może doczekamy chwili, gdy odpowiedzialni za jej wywołanie staną przed międzynarodowym trybunałem. Aby tak się stało, powyższy pogląd musi przestać być utożsamiany z lewackimi organizacjami, które na bezmyślnej często krytyce polityki prezydenta Busha juniora zbijały swój kapitał. Oprócz lewackich sloganów są przecież uczciwe i racjonalne argumenty, które każą patrzeć krytycznie na decyzję USA i Wielkiej Brytanii z marca 2003 r. o rozpoczęciu operacji militarnej w Iraku. Wprawdzie amerykańska administracja dobrze pracowała nad tym, by kolejną wojnę w Zatoce Perskiej cały świat uznał za walkę w słusznej sprawie, ale przecież nie po to człowiek kończył szkołę, żeby bezkrytycznie przytakiwać produktom propagandy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.