Tylko na filmach wyją psy

Jarosław Dudała

|

GN 31/2010

publikacja 05.08.2010 11:12

Nie musiałam stracić męża, żeby wiedzieć, że małżeństwo było czymś najlepszym, co mi się w życiu przydarzyło – mówi żona poległego w katastrofie smoleńskiej wiceministra kultury Tomasza Merty.

Tylko na filmach wyją psy – Jako jedna z nielicznych rodzin poszkodowanych w katastrofie zdecydowaliśmy się na sprowadzenie trumny z ciałem męża do domu – mówi Magdalena Merta. Henryk Przondziono

Po katastrofie ukazało się sporo wspomnień o Tomaszu Mercie. Pisano: intelektualista, historyk idei. Cytował z pamięci Platona i Tocqueville’a. Konserwatysta. Miłośnik I Rzeczypospolitej i USA. Obrońca idei polityki historycznej. A jednocześnie urzędnik, wiceminister kultury, główny konserwator zabytków – tak dobry, że chciały go mieć w swoim rządzie i PIS, i PO. Minister kultury Bogdan Zdrojewski mówi, że Tomasz Merta łączył kompetencje, które rzadko idą w parze. – Był świetnie wykształcony, ale posiadał też umiejętności praktyczne. Twardo chodził po ziemi. Był bardzo twórczy, kreował projekty. Potrafił też czytać dokumenty prawne. Dobrze poruszał się poza granicami naszego kraju – wylicza minister Zdrojewski. A jaki był Tomasz Merta poza uniwersytecką katedrą i ministerialnym gabinetem?

Karetka nie dojechała
Urodził się w Legnicy. Dlaczego tam? – Bo karetka nie zdążyła dojechać do Wrocławia – mówi żona Tomasza Merty Magdalena. Liceum ukończył w Kielcach. Potem były studia w Warszawie, na polonistyce. – Tam się poznaliśmy – mówi Magdalena Merta, i opowiada, jak podczas wykładu czytała pod ławką Trumana Capote’a, gdy poczuła dotknięcie w ramię. – Co czytasz? – spytał chłopak z tylnej ławki. A gdy uzyskał odpowiedź, odparł: – Świetne, czytałem. Czy to był Tomasz Merta? Być może. Zawsze mnóstwo czytał – przeczytał wszystko, co wydano drukiem w I Rzeczypospolitej. Jego biblioteka, znajdująca się na ostatnim piętrze warszawskiego domu, dosłownie wylewa się na klatkę schodową kaskadą półek i półeczek. Problem jednak w tym, że Mertowie nie zapamiętali dokładnie sceny na wykładzie i nie byli pewni, czy to było ich pierwsze spotkanie, czy też wielbicielem Capote’a z tylnej ławki był kolega Tomasza, Grzegorz.

Na studiach Tomasz zainteresował się buddyzmem. Jeździł do Indii, poznawał klasztory, tłumaczył z sanskrytu pisma buddyjskie. – To była raczej intelektualna fascynacja, nie religijna – wspomina Magdalena Merta, dodając, że interesując się filozofią Wschodu, Tomasz nie utracił wyniesionej z domu wiary katolickiej. W końcu porzucił buddyzm, widząc, że przeszczepiony na europejski grunt służy najczęściej tumanieniu młodych ludzi przez różne sekty. – Umierał z podarowanym mu przez córkę obrazkiem „Jezu, ufam Tobie”. Oddano nam go w Mińsku jakiś miesiąc po katastrofie. Byliśmy tym zszokowani, bo nie wiedząc, że się odnajdzie, taki sam włożyliśmy mu do trumny. Umierał też pewnie z różańcem, bo zawsze miał go przy sobie. Był bardzo maryjny. Dlaczego? Nie wiem, nie mówił o tym – opowiada Magdalena Merta. – Nie szukaliśmy wspólnot, takich jak np. neokatechumenat. Tomek był tylko luźno związany z Opus Dei. Najbardziej jednak lubiliśmy zwykłe parafialne Msze – dodaje.

Bóg Guardiniego, Bóg Merty
Redaktor naczelny „Frondy” Grzegorz Górny napisał, że dwa dni przed śmiercią Tomka został przez niego poproszony o pożyczenie książki Guardiniego pt. „Bóg”. Miała być przeznaczona dla kogoś, kogo Tomasz próbował przyprowadzić do Chrystusa. – Miał taką misję, ale się z tym nie obnosił. Po cichutku robił swoje – mówi Magdalena Merta. Wspomina też, że jej mąż był świetnie zorientowany we współczesnej teologii. – Kiedy tłumaczyłam artykuły do polskiej edycji „First Things” (amerykańskiego pisma teologiczno-społecznego – przyp. JD), pytałam go o padające w nich nazwiska. Znał je wszystkie. W końcu jednak stwierdził: „No, tu mnie masz – nie znam go!”. A to było nazwisko, które sama wymyśliłam – uśmiecha się Magdalena Merta.

Zupa z robalami
– Uwielbiałyśmy go – mówi Magdalena Merta. My to znaczy żona i trzy córki (9-letnia Agnieszka, 16-letnia Joanna i dorosła już Diana). – Nigdy nie udawało mi się ich zapędzić do łóżka, zanim Tomek nie wrócił do domu. A wracał z pracy późno. Zbiegały wtedy po schodach jak huragan, żeby rzucić mu się na szyję. Siedziały mu na kolanach, słuchając, jak czyta im książki. A ja krzyczałam z kuchni, żeby opuszczał co bardziej drastyczne momenty w Trylogii Sienkiewicza – wspomina pani Magdalena, pieszczotliwie nazywana w rodzinie Maszkiem.

Dodaje, że mąż uwielbiał jej kosmopolityczną kuchnię: tajską, meksykańską, ukraińskie żarkoje. Im ostrzejsza, tym była lepsza. A dzieci dzwoniły do babci ze skargami, że mama znów zrobiła zupę z robalami (krewetkami) i prośbą, żeby poratowała ich jakąś pomidorową. Kochali się tak, że Tomasz po powrocie z zajęć na uniwersytecie mógł jej swobodnie powiedzieć, że „ładne dziewuchy przyszły na I rok”. – „Jak ty to zobaczyłeś z tymi twoimi dziewięcioma dioptriami?” – śmiała się żona.

Czy Magdusia ma buzi mi dziś da?
Czy się kłócili? – Nie kłóciliśmy się… szeptem, raczej tak, że pół osiedla słyszało. Najbardziej o sprawy związane z córkami – miał mi za złe, że córki chodzą późno spać. Pamiętam wielką awanturę, gdy najmłodsze dziecko szło do I Komunii. A on mi oświadczył, że musi wtedy jechać na Litwę na zaproszenie jej premiera. Stwierdziłam: – Po moim trupie! No i usłyszałam, że nic nie rozumiem ze służby publicznej itp. Ale postawiłam na swoim i gratuluję sobie, że miałam rację, bo na pierwszej rocznicy tej Komunii Tomka już nie było – wspomina Magdalena Merta.

– Czego od niego nigdy nie usłyszałam? Że za dużo wydaję. Zresztą, ja też nie powiedziałam mu nigdy, że za mało zarabia. Choć z naszymi finansami różnie bywało – przyznaje. Zanim nastała era SMS-ów, Mertowie komunikowali się za pomocą karteczek – liścików, rysunków, minikomiksów. Były ich setki. – Córki do dziś się dziwią, że ich pruderyjny ojciec wypisywał takie rzeczy – śmieje się Magdalena i pokazuje: „Czy Magdusia ma buzi mi dziś da?”. Albo: „Kocham Cię, ale się do Ciebie nie odzywam” (to po jakiejś kłótni).

Samoloty tak łatwo nie spadają
Krótko przed wylotem do Smoleńska 16-letnia córka Joanna zrobiła w domu awanturę: że ma dość tych ojcowych wyjazdów, a jeszcze bardziej ma dość histerii mamy za każdym razem, gdy tata wsiada do samolotu. – „Samoloty tak łatwo nie spadają, ludzie tak łatwo nie giną. Nie pozwól, żeby fobie mamy przeszły na ciebie” – tłumaczył jej tata. Wiadomość o katastrofie zastała Magdalenę Mertę poza domem. Z początku mowa była tylko o tym, że prezydencki samolot zahaczył o drzewo. Zadzwoniła do niej sąsiadka, Małgorzata Żarynowa, żona znanego historyka prof. Jana Żaryna. – Przyjść do ciebie? – spytała. Pies Mertów – golden retriever Drachma – został tego ranka na zewnątrz domu, bo córka zatrzasnęła drzwi, a nie miała klucza, żeby go wpuścić z powrotem. – Taki był wesoły, gdy wróciłam do domu.

Tylko w filmach psy wyją po swoich panach – mówi Magdalena. Dodaje, że jako jedna z niewielu rodzin poszkodowanych w katastrofie zdecydowali się na sprowadzenie trumny z ciałem męża do domu. Tradycyjne czuwanie modlitewne przy niej trwało całą noc. Przyszło kilkaset osób. Tomasz Merta, zgodnie z życzeniem jego matki, został pochowany na małym, parafialnym cmentarzu, urządzonym pośród opuszczonych sadów. Nic innego tam nie powstanie, bo to prawie próg pasa startowego lotniska na Okęciu.

– Mam tu takie sanktuarium – wszystko w jednym miejscu, żeby dzieci nie krzyczały, że robię sanktuarium z całego domu – mówi Magdalena Merta i otwiera stylową szafkę w salonie. Jest w niej nadpalony dowód osobisty Tomasza. Jest paszport, który wciąż jeszcze śmierdzi paliwem lotniczym. Są zdjęcia, legitymacje – szkolne, biblioteczne, ministerialne. Jest też zegar szachowy, bo Tomasz brał kiedyś udział w turniejach szachowych. I te niezliczone karteczki do żony. Na jednej z nich napisał po prostu: „Kocham Cię, Maszku”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.