Krajobraz po wyborach

Andrzej Grajewski

|

GN 28/2010

publikacja 16.07.2010 07:45

Wybory za nami, ale ich pozostałością jest spór o sposób uprawiania polityki, po wypowiedziach posła Pali-kota pytania o to, jaką opozycją będzie PiS, wreszcie dyskusja o roli Kościoła w debatach publicznych.

Krajobraz po wyborach PAP/Tomasz Gzell

Jednym z tematów powyborczych rozważań było rzekomo jednostronne zaangażowanie Kościoła po stronie Jarosława Kaczyńskiego. „Kościół popełnił duży błąd, przekraczając granice zaangażowania politycznego. Żałuję, że niektórym księżom ambona pomyliła się z trybuną polityczną” – obwieścił Sławomir Nowak, szef sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego. „Zaangażowanie kleru przeciwko nam to istotny agregat negatywnych sił, z którymi musieliśmy się zmierzyć. Znaczna część księży była po stronie PiS”. W tej poetyce utrzymane było także wystąpienie posła Janusza Palikota, który ogłosił, że sukces Komorowskiego był zwycięstwem nad klerem. Podobne zarzuty sformułował w liście do naszej redakcji poseł Andrzej Gałażewski, który napisał m.in., że po wyborach „na placu boju pozostał polski Kościół katolicki, w zdecydowanej większości mocno zaangażowany w walkę polityczną po stronie Jarosława Kaczyńskiego”.

Kościół na cenzurowanym
Prawdą jest, że w kampanii bardzo intensywnie po stronie Kaczyńskiego występowało Radio Maryja i „Nasz Dziennik”. Komorowski był w nich atakowany bez umiaru i pardonu. Można jednak przytoczyć cały szereg tytułów prasowych oraz mediów elektronicznych, choćby zgrupowanych w koncernie „Agora”, które z równą intensywnością zwalczały Kaczyńskiego i wspierały Komorowskiego. Media katolickie są równoprawnym partnerem polskiego rynku mediów i mają prawo wypowiadania się na tematy społeczne bądź polityczne. Radio Maryja to najbardziej wpływowe katolickie medium w Polsce, mające wielki potencjał mobilizowania opinii publicznej, nie jest jednak głosem całego Kościoła. Działa na własną odpowiedzialność oraz prowadzącego je zgromadzenia zakonnego. Głos posła Nowaka odbieram jako próbę zapędzenia katolickich mediów do kruchty i zakreślenia tematów, których tykać nie powinny. Sądzę, że gdyby Radio Maryja popierało Komorowskiego, posła Nowaka nie raziłoby to w najmniejszym stopniu.

Podnoszona była także kwestia agitacji politycznej ze strony księży. Posłowie Nowak i Gałażewski mówią o tym w taki sposób, jakby w okresie kampanii wyborczej większość polskich księży nie zajmowała się niczym innym, tylko agitacją wyborczą. Gdy jednak przychodzi do konkretów, wymienia się kilka przypadków. W tym kontekście nie zaszkodzi przypomnieć, że święcenia kapłańskie nie pozbawiają nikogo praw obywatelskich. Duchowni mają prawo do własnych poglądów i korzystają z prawa do ich wypowiadania. Rzecz jasna, od ich rozsądku zależy, jak z niego korzystają. Jestem przeciwnikiem agitacji z ambony. To nie miejsce do informowania wiernych o własnych preferencjach politycznych bądź instruowania, na kogo należy głosować. Jasno to określają dokumenty kościelne, a Benedykt XVI przypomniał to w czasie pielgrzymki do Polski. Poza wszystkim wcale nie jestem przekonany, aby taka agitacja była skuteczna. Polacy są przekorni, a nadmierna gorliwość polityczna duszpasterza zawsze będzie źle odbierana przez część jego parafian – a on ma łączyć, a nie dzielić. Politycy Platformy bezpodstawnie uogólniają więc jednostkowe przypadki, aby na tej podstawie formułować nieuzasadniony wniosek, że Kościół angażował się przeciwko ich kandydatowi.

Do zabierania głosu publicznie upoważnieni są biskupi, a oni w tej kampanii zachowywali się bardzo wstrzemięźliwie, moim zdaniem, być może nadmiernie. Nic by się bowiem nie stało, gdyby w komunikacie ze spotkania biskupów w Olsztynie znalazło się kilka uwag o zasadach, jakimi powinni się kierować katolicy podczas wyborów. Dobrze, że sam prezydent elekt nie dołączył do chóru narzekań i pretensji do Kościoła. Podkreślił, że sam jest częścią Kościoła, a duchowni i wierni zajmowali w tej kampanii różne postawy. To racjonalna postawa. Nie ma żadnych powodów, aby prezydent Komorowski angażował się po stronie antyklerykalnych aktywistów we własnych szeregach.

PiS bardziej konserwatywny
Z pewnością wydarzeniem znacznie wykraczającym poza wymiar personalny było posiedzenie klubu parlamentarnego PiS, na którym wstępnie omawiano kwestię wyboru nowego przewodniczącego koła. Poprzednią szefową klubu była powszechnie szanowana w Sejmie poseł Grażyna Gęsicka, która zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem. W trakcie dyskusji sondowane były szanse Joanny Kluzik-Rostkowskiej, szefowej sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego, ale kandydatura ta spotkała się, zapewne nieoczekiwanie dla prezesa PiS, z tak zdecydowanym oporem wielu posłów, że z pewnością nie ona stanie na czele klubu. Zarzuty nie dotyczyły niepowodzenia w kampanii. Wręcz przeciwnie, za jej przebieg otrzymała dobre oceny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w tych warunkach osiągnięto dobry wynik, dający realne szanse na sukces w najbliższych wyborach parlamentarnych.

Wielu posłom PiS nie podobały się natomiast liberalne, by nie powiedzieć lewicujące poglądy pani poseł w kwestiach moralnych, a więc jej akceptacja dla ustawy o in vitro, gotowość do zaakceptowania w jakiejś formie ustawy o związkach partnerskich i tym podobne nowinki obyczajowe, które są w żelaznym zestawie sloganów wyborczych lewicy i liberałów. W rozmowie z GN posłowie PiS mówili, że w czasie kampanii wyborczej czasem „zaciskali zęby”, aby nie protestować, ale teraz czas wrócić do fundamentów programowych. To zdrowy odruch, pozwalający PiS pozyskać zaufanie tradycyjnego i konserwatywnego elektoratu. W najbliższym czasie wiele ze sztandarowych haseł PiS, jak dekomunizacja czy lustracja, pójdzie do lamusa, natomiast główna oś sporu politycznego, poza kwestiami gospodarczymi, będzie przebiegała właśnie wokół kwestii moralnych. Dobitnie świadczy o tym postawa Grzegorza Napieralskiego, który, rozliczając Komorowskiego z obietnic wyborczych, upomniał się głównie o refundację procedury in vitro. Jak się wydaje, w tej sytuacji nowym przewodniczącym klubu PiS zostanie prawdopodobnie ktoś z dwójki: Marek Kuchciński bądź Elżbieta Jakubiak. Kuchciński jest wiernym żołnierzem prezesa, jeszcze z czasów Porozumienia Centrum. Kierował klubem parlamentarnym PiS w Sejmie V kadencji (2005–2007). Jakubiak związana była głównie z otoczeniem Lecha Kaczyńskiego. Dała się poznać jako sprawna szefowa Gabinetu Prezydenta RP, a później energiczna minister sportu i turystyki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Fachowa, rzeczowa, samodzielna i tu może być pewien problem. W tym kontekście mniejsze znaczenie ma to, kogo PiS wskaże na wicemarszałka Sejmu.

Wydarzeniem, które będzie miało konsekwencje dla bieżącej polityki, było także utworzenie przez posłów PiS zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. W czasie kampanii, wbrew stawianym mu zarzutom, Jarosław Kaczyński tego tematu właściwie nie poruszał, jakby świadomie nie chcąc, aby tragedia brata-prezydenta oraz tylu bliskich mu osób w jakikolwiek sposób była rozgrywana politycznie. Jak sądzę, miał świadomość, że bardziej intensywne eksploatowanie tego tematu z jednej strony naraziłoby go na zarzut, że „gra trumną brata” i „politycznej nekrofilii”, takie głosy przecież również się pojawiły, ale także mogłoby zmobilizować większą rzeszę jego zwolenników. Kaczyński wyraźnie jednak nie chciał grać na tych emocjach w wyborach, być może zresztą dlatego ich nie wygrał. Teraz jako polityk, ale także jako człowiek tak boleśnie dotknięty smoleńską katastrofą chce, aby ta kwestia wróciła do publicznej debaty.

W kokonie ciszy
Trudno pisać o ostatnich wyczynach posła Palikota bez obrzydzenia, ale i zostawić ich bez komentarza nie można. Jego wypowiedź, że tragicznie zmarły prezydent RP Lech Kaczyński „ma krew na rękach” i sam jest winien tragedii pod Smoleńskiem, urąga logice, dobrym obyczajom i podstawowym zasadom prowadzenia dyskursu obywatelskiego, w którym dopuszczalne są różne, nawet ostre sformułowania. W tym wypadku naruszona bowiem została nie tylko pamięć o tragicznie zmarłym Prezydencie RP i towarzyszących mu osobach, ale także obrażeni zostali ci wszyscy, którzy przeżywali tę tragedię jako dramat osobisty. Trzeba jasno powiedzieć, że słów równie podłych od czasów stalinowskich seansów nienawiści, kiedy opluwano pamięć polskich patriotów, nikt nie wypowiadał. Wielu posłów Platformy w rozmowach prywatnych nie ukrywa, że posła z Lublina uważają za niebezpiecznego szkodnika, którego dawno należałoby się pozbyć. Tylko że nic w tym kierunku nie robią. A może rzeczywiście jest tak, jak piszą niektórzy, że Palikot w istocie głośno mówi to, o czym inni mówią po cichu?

Być może działaczom Platformy bilans z wyczynów Palikota wychodzi jednak na plus, gdyż „na pewno czasami jest z niego pożytek”, jak przekonywała niedawno posłanka Kidawa-Błońska. Jeśli Platforma doraźnie z wyczynów Palikota korzysta, to powinna mieć także świadomość, że w dłuższej perspektywie one także w nią uderzą, gdyż otwierają drogę zdziczeniu, chamstwu i pogardzie wszystkiego. Kluczem do rozwiązania problemu Palikota są, w moim przekonaniu, media. Palikot żyje skandalem, cytatami powtarzanymi z jego wypowiedzi czy wpisami na blogu. Gdyby dziennikarze przestali z nim rozmawiać, zapraszać do swych programów, otoczyli kokonem ciszy, problem Palikota zostałby rozwiązany. Sposób rozwiązania tej kwestii będzie istotnym wyznacznikiem intencji obozu rządzącego oraz prezydenta, który występował z hasłem: „Zgoda buduje”.

W poprzednim numerze w tekście pt. „Egzamin Komorowskiego” napisałem, że Jarosław Kaczyński w ostatnich wyborach zdobył więcej głosów aniżeli jego brat w 2005 r. Nie jest to prawda, gdyż Lech Kaczyński zdobył wówczas 8 mln 257 tys. głosów, a Jarosław Kaczyński obecnie 7 mln 919 tys. głosów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.