Nie trzeba czekać 500 lat

Jacek Dziedzina

A gdyby takie spotkanie ekumeniczne, jakie miało miejsce niedawno u papieża, mogło odbyć się na zebraniu Konferencji Episkopatu Polski? Tak, również z tymi wspólnotami, których rozejście się z Kościołem katolickim nastąpiło zupełnie niedawno. Dało się w Rzymie, nie dałoby rady w Warszawie?

Nie trzeba czekać 500 lat

Wiele już powiedziano i napisano o niedawnym spotkaniu z papieżem Franciszkiem grupy duchownych i świeckich różnych wyznań z Polski. Powiedziano i napisano pewnie czasem o dwa, trzy słowa za dużo - w jedną lub drugą stronę. Bo nadmiar słów i interpretacji dotyczy zarówno hejtujących to wydarzenie, odsądzających uczestników od czci i wiary (takie głosy pojawiały się po katolickiej i po protestanckiej stronie), jak i przesadnie entuzjastycznych fanów. Pierwsi zarzucali uczestnikom relatywizm, zdradę i co tam jeszcze (nie)mądrego da się wymyślić. Drudzy - może czasem za bardzo szafowali terminami, które mogły budzić zrozumiały dystans: nieco nachalne powtarzanie o spotkaniu „przywódców” kazało zwrócić uwagę, że to trochę mało biblijny język, bo nawet sam papież (każdy kolejny) nazywa siebie w dokumentach „sługą sług” i robi wszystko, by uchodzić bardziej za brata i przewodnika w wierze niż przywódcę (tak, język i nazewnictwo mają znaczenie).

Zostawiając jednak na boku te drugorzędne mimo wszystko uwagi (dobra formacja i dojrzewanie z pewnością wyprostują te rzeczy), warto powiedzieć to, co w tym spotkaniu wydaje się najważniejsze. Po pierwsze, obecność u papieża braci i sióstr ze wspólnot charyzmatycznych, katolickich i protestanckich, od lat zaangażowanych w ewangelizację, a zarazem w wielu diecezjach co najmniej ignorowanych, jeśli nie wprost „banowanych”, to wyraźna wskazówka dla Kościoła w Polsce: ewangelizacja i ekumenizm to nie są opcje fakultatywne (czy, jak, niestety, praktyka życia kościelnego pokazuje, opcje „podejrzane”), tylko opcje obowiązkowe. Nie, nie oznacza to zgody na wolnoamerykankę, brak przyglądania się wspólnotom i - w razie konieczności - reagowania na przerysowania lub nadużycia. To wymaganie, by ducha nie gasić u tych, którzy rozpoznali w sobie charyzmat jedności chrześcijan i charyzmat głoszenia Ewangelii wszelkimi możliwymi sposobami.

Po drugie, spotkanie w Rzymie było ważne, bo pokazuje kierunek działań ekumenicznych, które muszą wyprzedzać to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. A jesteśmy w Kościele w Polsce przyzwyczajeni do tego, że jeśli w ogóle dialog, wspólna modlitwa i działania są akceptowalne, to co najwyżej z przedstawicielami Kościołów tradycyjnych - prawosławnymi i protestanckimi. W tej drugiej grupie chodzi oczywiście o wspólnoty wyrosłe z reformacji. Za podejrzane natomiast uchodzą ciągle wspólne działania ze wspólnotami tzw. wolnych Kościołów, w tym różnymi nurtami zielonoświątkowymi, ewangelikalnymi. A już zupełnie niewyobrażalne jest wspólne działanie ze wspólnotami, które jeszcze niedawno były w Kościele katolickim, a dziś tworzą odrębne struktury. Tymczasem w Watykanie z papieżem, w towarzystwie również katolickich biskupów, spotkali się zarówno pastorzy wyrośli w tradycji protestanckiej, jak i liderzy, którzy już w dorosłym życiu opuścili Kościół katolicki (lub zostali z niego wypchnięci). Czy w tym ostatnim wypadku można mówić o ekumenizmie?

Po pierwsze, warto być uczciwym i nie ukrywać, że różna jest droga pastora wyrosłego w tradycji protestanckiej, inna pastora, który stosunkowo niedawno ze swoją wspólnotą odłączył się od Kościoła katolickiego. Po drugie jednak - dlaczego ten drugi miałby nie brać udziału w dialogu ekumenicznym, zwłaszcza gdy sam jest nim żywo zainteresowany? Czy zawsze trzeba czekać 100 czy nawet 500 lat od rozłamu, by podjąć próbę wejścia na drogę do jedności? Dlaczego nie mielibyśmy próbować rozmawiać i wspólnie modlić się z tymi, których odejście jest ciągle świeżą raną (po obu stronach)? Ba, to pytanie, dlaczego myślenie ekumeniczne nie obejmuje również braci w wierze odchodzących na naszych oczach? Nawet jeśli dopiero po dziesięciu czy pięciu wiekach łatwiej przyznać, że wina nie leżała tylko po jednej stronie. Dziś już potrafimy przyznać, że odejściu Lutra być może dałoby się zapobiec, gdyby Rzym na poważnie zechciał z nim rozmawiać o stawianych przez niego zarzutach. O politycznych w istocie powodach rozłamu między wschodnim i zachodnim chrześcijaństwem w XI wieku lepiej nawet nie wspominać. Czy nauczeni tymi niedobrymi doświadczeniami nie powinniśmy już dzisiaj, jeśli tylko jest wola po drugiej stronie, próbować działać wspólnie w tych obszarach, na które pozwala tożsamość każdej ze wspólnot? Więcej - czy można uniknąć rozłamu, gdy tylko pojawiają się symptomy świadczące o narastającym pęknięciu?

Wiele emocji wywołuje w ostatnich tygodniach sprawa nauk głoszonych przez ks. Dominika Chmielewskiego. To prawda, że jest się tam do czego przyczepić teologicznie, czasami niektóre elementy z pewnością wymagają stanowczej reakcji władz kościelnych. Tylko znowu - czy wystarczy wydać dekrety, powołać komisje, które opublikują swoje opinie? W jednej z diecezji biskup, nie chcąc dopuścić do pojawienia się na jego terenie ks. Chmielewskiego, wydał po prostu dekret zakazujący proboszczom goszczenia go u siebie. W innej diecezji natomiast biskup, choć z pewnością nie jest kojarzony z tym nurtem nauczania, jaki reprezentuje ks. Chmielewski, zaprosił go i jego Wojowników Maryi do katedry, odprawił dla nich Mszę świętą, wygłosił homilię - bardzo mocno nawiązująca do bliskiej im duchowości, a zarazem wyraźnie, choć z taktem, prostującą to, co wydaje się błędne. Pierwsza opcja - „rozmawianie” przez dekrety - to prosta droga do stworzenia warunków sprzyjających kolejnej schizmie. W drugim przypadku - jest szansa na uratowanie jedności, nawet jeśli po drodze będzie bolało. Czy nie podobnie powinno być w przypadku wspólnot charyzmatycznych, jeśli i tam pojawią się niepokojące oznaki i błędne nauczanie? To prawda, że może pojawić się też upór liderów, całych wspólnot i choćby były podejmowane próby rozmowy - nie uda się tego uratować. Ale chyba każdy z nas podskórnie czuje, że wiele z tych rozłamów można było uniknąć, gdyby ze sobą rozmawiano otwarcie. Osobiście, a nie poprzez dekrety i komunikaty.

Spotkanie w Rzymie z papieżem osób z tak różnych środowisk chrześcijańskich w Polsce (choć zarazem bardzo bliskich sobie przez otwarcie na Ducha Świętego) jest jakimś znakiem czasu dla Kościoła nad Wisłą. Dlaczego podobne spotkanie, w tym samym składzie, nie mogłoby się odbywać co jakiś czas podczas obrad Konferencji Episkopatu Polski? Co stoi na przeszkodzie, by zasiąść z biskupami i szczerze porozmawiać o tym, że nie kolejne rocznice związane z wyborem Karola Wojtyły na papieża, nie kolejne beatyfikacje, kanonizacje i inne pomnikowe działania duszpasterskie, ale wspólna ewangelizacja, także z braćmi innych wyznań, jest jedynym sposobem jeśli nie na zatrzymanie sekularyzacji, to na pewno na stopniowe odrodzenie wiary w kraju? Ba, idźmy dalej: jeśli Marcin Zieliński, który w niektórych miejscach w Polsce spotykał się i spotyka z niechęcią czy podejrzliwością w kuriach diecezjalnych, mógł modlić się nad biskupem Rzymu, to dlaczego nie mógłby pomodlić się nad biskupami Warszawy, Katowic, Szczecina czy Krakowa? A jeśli nawet nikt o modlitwę go nie poprosi, dlaczego nie miałby wygłosić nauki rekolekcyjnej dla biskupów podczas zebrania KEP lub co najmniej podzielić się z nimi swoim doświadczeniem posługi głoszenia słowa? I wreszcie - dlaczego na takim zebraniu KEP nie mógłby wystąpić jeden czy drugi pastor, tak, również ten, który stosunkowo niedawno był w Kościele katolickim, ale zawiła historia relacji z jedną z kurii doprowadziła do kolejnego podziału? Spróbujmy popatrzeć na spotkanie w Rzymie właśnie w tym kluczu: skoro to wszystko mogło wydarzyć się u papieża, dlaczego w Polsce mielibyśmy przegapić ten powiew Ducha?