Ciasta bym upiekła

Marcin Wójcik, zdjęcia Jakub Szymczuk

|

GN 22/2010

publikacja 07.06.2010 11:09

Otwierają wszystkie okna w domu, ale co z tego. Fetoru nie da się tak szybko wywietrzyć, skoro śmierdzi cały powiat. Gorzej, że z bagien wyłażą poczwary.

Ciasta bym upiekła Jakub Szymczuk

Zostałem królem uratowanych psów: z Budzisk, Maśnika, Ruszczy, Ruszczy-Kępy, Połańca. Jestem król Piotruś, Pierwszy albo Dziesiąty. Razem z dworzanami mieszkam w wielkim zamku na wałach. Babcia to mój rycerz. Ona i dworzanie zostają tu na noc! Ja płynę z mamą i tatą do domu. Śpię na strychu. Może jutro przyjdzie do zamku nowy piesek? Będę ich miał dziesięć, pojutrze sto, a za tydzień milion pięćset. O, nie! Ewakuacja! Znowu jakiś pan z gazety chce mi zrobić zdjęcie. Król Piotruś nie lubi zdjęć. Nie, nie wstydzi się. Wcale nie. Gdzie mój rycerz?!

M-4 na wałach

– Mamy dom po sąsiedzku z wałem przeciwpowodziowym i dlatego w ciągu kilku godzin wszystko było pod wodą – mówi Anna Juszyńska z Ruszczy-Kępy pod Tarnobrzegiem. Razem z córką, zięciem i wnukami koczuje na wale, z którego widać wieś i rodzinny dom. – Wyprowadziliśmy tutaj maszyny gospodarcze, samochód. Na przyczepie są naczynia i to wszystko, co zdążyliśmy wynieść. Są z nami psy, nasze i z okolicy. Ja śpię w samochodzie, a dzieci płyną na noc do domu. Na strychu jest sucho – podkreśla Anna.

Myślą, że opiszę im, co czuję, co przeżywam, kiedy siedzę nocą w samochodzie. To nie takie proste, moi drodzy. Wszędzie ciemno, w latarniach nie ma prądu, psy wyją w niebo. Wczoraj ujadały pół nocy w stronę rzeki. Ktoś tam się kręcił. Może szabrownicy przyszli po wystawiony majątek? Zatrzasnęłam drzwi.

A o czym myśli się w nocy? Swoje lata już mam, w tym domu mieszkali moi rodzice, ich rodzice, ja się tutaj urodziłam, moje dzieci wychowały, a teraz uciekniemy. Kolejnego remontu na pewno nie będzie. Tak tylko posprzątamy, żeby na jakiś czas można było zamieszkać. Ania i Robert są młodzi, poradzą sobie, wybudują gdzie indziej dom. Zamieszkam u nich kątem. Ale szkoda mi tej okolicy. Całe życie tu zostawię, tyle roboty włożyłam, oborę wybudowałam, pola żyzne.

Gdzie się kupuje ule?

Nie powiem im, ile mam lat. Powiem tylko, że ojciec i matka dawno temu dali mi pszczoły. Od tego czasu zawsze były za domem, w ogrodzie. Biedne pszczoły. Myślałem, że w tym roku nie będą latały głodne. Rzepak zaczął kwitnąć. Tyle miodu mogło być! Ludzie mówili, że od Staszka Skiby miód najlepszy. Co teraz powiedzą?

– Woda opada, zabieramy się za sprzątanie domu, obory, chlewu, obejścia – wylicza Andrzej Skiba, rolnik z Budzisk niedaleko Ruszczy-Kępy. 


Co tam obejście, bardziej boję się o tatę i jego pszczoły. Mama też ma dość. Ledwie pozbieraliśmy się po powodzi w 1997 roku, a tu znowu to samo. Boże święty, tyle roboty poszło na marne! Pola buraków cukrowych, truskawek. O zbożu, sianie i ziemniakach nawet nie mówię.

Dzisiaj przywiozę byki do obory, jutro albo pojutrze świnie. Zapomniałem powiedzieć Zosi, żeby zostawiła porządki w domu, a umyła chlew. Zwierzęta wpierw trzeba pozwozić. Potem zajmiemy się domem. Gdzie jest Zośka?! 

– Nie udało się uratować pszczół, za to uratowaliśmy króliki, mąż na strych je wywindował – mówi Genowefa, matka młodego rolnika.

Króliki królikami, pszczoły pszczołami, ale nie będę się nikomu skarżyła, jak strasznie bolą mnie ręce. Przecie młoda nie jestem, po siedemdziesiątce już. Kto mi uwierzy, że ratowałam dom szmatą? Zbierałam wodę z podłóg, smród straszny. Na pewno przez to było jej mniej. Młodzi uciekli z dobytkiem, a my, starzy, zostali. Chcieli nas zabrać. Ale tam! Gdzie mielibyśmy się tułać?

– W powodzi wykluły się kurczęta, myślałam, że przeżyją na strychu. Kaczka też młodych nie będzie miała, bo sroki jaja wyjadły – żałuje Genowefa. Idzie w kierunku pustego chlewu.

Robią zdjęcia. Niech ta robią, ale nie mnie. Chlew jest syna, jemu niech zrobią. On tu gospodarz. Gdzie tam mnie, starej babie, będą zdjęcia robić! Nigdy w gazecie nie byłam. Nieuczesana jestem, po roboczemu ubrana. 

– Staszek, Andrzeja zawołaj! – krzyknęła. – Po powodzi w 1997 roku musieliśmy sprzedać konia – mówi cicho i ogląda się, czy mąż wyszedł. – Bardzo to przeżył.

Tyle lat koniem pracował w polu. I znowu strata. Przygnębiły go te ule, a zdrowia nie ma. Boimy się o niego. Stanisław przyprowadził syna, po czym wyszedł z chlewu, pewnie do ogrodu. Coś szeptał, może rozmawiał z pszczołami, może...

W szpitalu w mieście byłem i chemia mi włosów nie zabrała. Chorobę zmogłem, bo miód przez całe życie piłem. Miód płynie w moich żyłach. Ciekawe, gdzie się dziś kupuje ule? Muszę mieć ule.

Uratowałam ciastka z marmoladą

Powiem Anieli, że ktoś idzie po drodze w woderach. Teraz rzadko ktoś tędy przechodzi. Chyba zauważyli mnie w oknie. Obcy. Jak nie szabrownicy, to na pewno pismaki. Tak, aparat mają. Pewnie na początku Budzisk powiedzieli im, że tu starsze małżeństwo mieszka, Aniela i Czesław Tomasikowie. Staruszkowie nie ewakuowali się, jak zalewała woda. Będą mieć temat.

– Dzień dobry! Odpowiem im przecież. – A dzień dobry, dzień dobry. – Woda zeszła z mieszkania? Robi pan już porządki? Możemy porozmawiać chwilę?

Strasznie krzyczą. Myślą, żem głuchy czy co? – Zapraszam, ale musicie panowie przejść przez ogród sąsiadów, bo u mnie gdzieniegdzie jeszcze głęboko.

Pokażę im, dokąd woda sięgała. Aniela na pewno wspomni o 200 wiadrach wody, które zebraliśmy szmatą z pokoju i korytarza. I to w ciągu jednego dnia! Zdziwią się, w końcu przed osiemdziesiątką jesteśmy, zdrowie już nie to. Aniela boi się o mnie. Jej poprzedni mąż umarł tuż po powodzi w 1997 r. Wszyscy mówili, że się zamartwił na śmierć, kiedy zobaczył zniszczenia.

– Mam już tego serdecznie dość! – żali się Aniela, stojąc na progu domu. – Zostawiam gospodarstwo wnukowi i przeprowadzamy się z mężem do miasta. Nie mam sił doprowadzać kolejnego domu do porządku. Po co? Żeby znowu woda przyszła? – denerwuje się Tomasikowa. – Herbaty albo kawy zrobię – proponuje i znika na krótką chwilę za drzwiami kuchni.

Ciasta bym jakiegoś upiekła, gdybym wiedziała, że będą goście. Zresztą nie upiekłabym. Prądu nie ma od tygodnia. Strażacy przywieźli konserwy. Konserwą nie wypada częstować. Ale mam ciastka. Dobre, z marmoladą. Chroniłam je przed wilgocią na wypadek gości. Siądziemy na zewnątrz, na krzesłach od kompletu. To nic, że wbijają się w muł. Goście to goście.

Kura myślała, że jest gołębiem

Mogliśmy zostać w mieście, nie przeprowadzać się na wieś. Opowiem o tym, co mi szkodzi. – Panele z podłogi tak podniosło, że pływały na powierzchni wody – opowiada Jan Topór z Budzisk. – Do tego miejsca, co była woda, trzeba będzie zbić tynk, osuszyć, napuścić preparatem grzybobójczym. Powykrzywiało drzwi balkonowe, meble, panele w korytarzu na ścianie. Tylko w kuchni korek się sprawdził. Cały dom korkiem wyłożę – żartuje.

Płakać się chce. Czy ktoś zrozumie, co znaczy siedzieć na pierwszym piętrze z niepełnosprawnym synem i mówić mu, że to nie powódź, ale jedna wielka wanna? Nieraz się ludzie zatrzymywali i podziwiali nasz ogród. Żona się napracowała, ja się napracowałem, bo lubimy to strasznie. Oby tuje przetrwały. Nie wiem, co z bateriami słonecznymi. Chcieliśmy żyć w zgodzie z naturą.

– Kury wyniosłem na strych. Dwie utopiły się, bo wyskoczyły przez otwór dla gołębi. Myślały, że latać potrafią jak gołąb. Też myślałem, że niepozorny strumyk nigdy nie wyleje, że powódź w 1997 roku była powodzią stulecia. – W czasie ostatniej powodzi wylała Wisła, z drugiej strony wsi – mówi Zdzisław Przekota, sąsiad Topora. – Wtedy mi wszystko zalało i teraz tak samo. Uprawiam warzywa, zboże, przede wszystkim mam, to znaczy miałem, dużo fasoli i truskawek. Może do lipca przygotuję ziemię, zdążyłbym jeszcze z kapustą pekińską – planuje.

Wenecja à la Ruszcza-Kępa

– Pojechałam do sklepu po worki, bo chciałam utopione kury zapakować, ale worków już nie ma – mówi Wiesława Zysk. Ma działkę z garażem i kurnikiem w Ruszczy-Kępie, na co dzień mieszka w Połańcu. Powódź w 1997 roku zabrała jej drewniany dom po rodzicach. – Mąż miał być dzisiaj w Wenecji z wycieczką. No to ma Wenecję! Kury trzeba pozbierać. Wszystko pływa – załamuje ręce. Kiedyś myślałam, że na miejscu starego wybuduję nowy dom. Dziś wiem, że nie wybuduję na pewno. Woda wygoniła mnie z rodzinnej wioski. Nie spodziewałam się, że tak to się skończy. – Miesiąc temu pomalowaliśmy babci dom od wewnątrz – opowiada Tomasz Kowynia, syn sołtyski, który mieszka niedaleko działki Zysków. – Woda zniszczyła ściany, nowe meble. Wlała się do obory i garaży. Zniszczyła plantację truskawek i wszystko, co było w polach. Nie będzie w tym roku truskawek. Szkoda, specjalnie na wiosnę kupiłem samochód dostawczy, żeby wozić zbiory do Krakowa.

Twarze

Kiedy powódź gnała, nikt nie miał czasu myśleć, zastanawiać się, każdy ratował to, co się dało. W chwili, gdy lustro wody zrównało się z oknami, ludzie wstrzymali oddech. Wielkie jeziora, z których wyrastały domy, utrzymywały się na tym samym poziomie przez kilka dobrych dni. Właśnie w tym czasie rodziły się przemyślenia, z początku podobne do poczwar z bagien. Tylko czasami przefrunął motyl. Na twarzach bohaterów widać przebytą walkę z „poczwarami”. Trzeba wczuć się w ich sytuację, by opowiedzieć, o czym teraz myślą. Uderza odkrycie, że powódź wcale nie jest czymś globalnym. Wręcz przeciwnie – to tragedia utkana z tysięcy twarzy.

Pomóżmy powodzianom
* wysyłając SMS o treści „Pomagam” na numer 72052 (koszt 2,44 zł z VAT-em)
* wpłacając pieniądze na konto Caritas Polska,
Skwer Kard. Wyszyńskiego 9,
01-015 Warszawa, nr konta:
70 1020 1013 0000 0102 0002 6526 z dopiskiem: „Powódź Południe”

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.