"Cygan" pod różańcem

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 21/2010

publikacja 27.05.2010 13:07

Dotknął dna. Był człowiekiem z więziennego git-świata. Dziś ratuje młodzież, która spada w dół. – Pan Artur Linczowski daje nam siebie na 150 proc. – napisała jego podopieczna.

"Cygan" pod różańcem To prawdziwy ojciec dla każdego z nas – mówią o Arturze Linczowskim jego podopieczni Henryk Przondziono

Ta wypowiedź była jedną z wielu, które zdecydowały, że pod koniec zeszłego roku zajął pierwsze miejsce w plebiscycie na najlepszego nauczyciela w Libiążu. Wybrali go nie tylko wychowankowie ze świetlicy środowiskowej przy Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej, i z jej oddziału, który założył przy parafii Przemienienia Pańskiego, ale wszyscy, którym pomaga. Dziewczyna po trzech próbach samobójczych i 61-letnia kobieta, która poprosiła o wsparcie w kryzysie.

Kiedy podciąga rękaw eleganckiej marynarki na nadgarstku lewej ręki widać tatuaż doliniarza – złodzieja nocnego. Ciemna plama symbolizuje noc, obok księżyc, gwiazdy, piorun. Nacięcia na przedramieniu kryje pod koszulą. Literkę „a” z ksywki „Cygan”, wytatuowanej na palcach ręki, przykrywa srebrna obrączka różańca. Nie usuwa tatuaży. – Zawsze byłem sobą, żadnym Batmanem czy supermanem, niczego się nie wypieram – powtarza. To świadectwo z czasów, kiedy trafił do poprawczaka i więzienia. Został skazany za napad z rabunkiem z artykułu 210. Razem z grupą 22 kolegów o mało nie zabili człowieka. Dzięki interwencji Artura przestali go bić i kopać. – Tylko Bóg i ja wiemy, że uratowałem mu życie – mówi.

Pod wodzą smoka
Matka Genowefa zmarła mu na rękach, kiedy miał 14 lat. Opiekowali się nią z bratem Markiem w domu. Cierpiała na puchlinę wodną. Mówił do niej „mamusiu”. Była dla nich jedynym jasnym światłem. Powtarzała, że ich kocha i warto żyć. A jemu nie bardzo się chciało zostać bez niej. Ojciec pił i zamienił im życie w piekło. Artur niedojadał, a noce awantur odsypiał na ławce podczas lekcji. W czwartej klasie koleżanka wypomniała mu, że je obiady w stołówce dla biedaków. Uderzył ją i za karę odebrano mu odznakę wzorowego ucznia. W siódmej ulubiony nauczyciel oskarżył go o kradzież wypłaty. Wezwani milicjanci spałowali go tak, że zsikał się z bólu. Potem nieraz spotykał się z ich lekceważeniem i agresją. Według ich założenia, syn alkoholika nie mógł być nikim dobrym. Nauczyciel po wielu latach przyznał, że kradzież była fikcją.

Ale wtedy dla Artura rozpoczęło się spadanie po równi pochyłej. Brakowało mu środków do życia, chodził na wagary, uciekł gdzieś w Polskę. Rękę podali mu małoletni kryminaliści. – Znalazłem miejsce w ich hierarchii, byłem kimś – pamięta. Ci starsi, z urzędu – nauczyciele, milicjanci – traktowali go, jakby był nikim. Więcej niż przemoc fizyczna bolały go psychiczne upokorzenia, których doświadczał. Do dziś po nocach męczą go tamte koszmary. Nieraz odprawiano nad nim egzorcyzmy. W wewnętrznej kieszeni marynarki nosi Medal św. Benedykta. To patron spraw zaplątanych przez szatana. „Światłem niech będzie ci zawsze Krzyż Święty, a nigdy wodzem smok przeklęty” – modli się codziennie.

Jola i nowe życie
Na rozprawie za napad z rabunkiem dostał 3 lata w zawieszeniu. Tylko dlatego, że ojciec przyszedł pijany. – Chcemy, żeby skończył jak on? – zreflektowali się sędziowie. 16. urodziny spędził w poprawczaku w Pszczynie. Tam kapelan, wychowawca – Jan Lipnik, psycholog – Bogusława Żemła i kuratorka – Kazimiera Skowrońska uprzedzali go, jak będzie mu trudno po wyjściu z zakładu. 16 czerwca 1982 r. wrócił na wolność. Na dyskotece poznał przyszłą żonę Jolę. Niczego przed nią nie krył.

Pobrali się przed skończeniem osiemnastki i są razem 26 lat. Mają dwie córki – Joasię i Gabrysię. A od trzech miesięcy ukochanego wnuczka Jasia. Przez pierwszy rok Jola codziennie przyjmowała Komunię św. w intencji męża. – To jej zawdzięczam, że znów nie upadłem – opowiada. – Dzięki niej żyję. I zastrzega, że żona nie lubi, kiedy opowiada o ich prywatności i swoich przejściach. Ale dzięki temu świadectwu może przekonać innych, że zawsze jest szansa na odbicie się od dna.

Nazywają go Arturem odkupicielem, libiąskim doktorem Judymem. Bo całe późniejsze życie poświęcił tym z marginesu. Najpierw przez 12 lat pracował jako górnik w kopalni „Janina”. To właśnie wtedy społecznie animował Kuratorski Ośrodek Pracy dla młodzieży. Po 5 latach przekształcił go w świetlicę środowiskową, którą kieruje do dziś. Został kuratorem w sądzie, gdzie go sądzono. Dwie kadencje pracował z sędziną, która go karała. Od ponad trzech lat dwa razy w tygodniu udziela porad rodzinom dzieci skierowanych do opieki zastępczej i młodzieży zagrożonej wykluczeniem społecznym w Punkcie Interwencji Kryzysowej przy Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie w Chrzanowie.

To od jego opinii zależy, czy dziecko wróci do biologicznych rodziców. – Artur, nigdy nie będziemy wiedzieli o resocjalizacji tego, co ty – powtarza mu dr Tadeusz Wolan z Wydziału Re-socjalizacji Uniwersytetu Śląskiego. Bo Artur czuje każdego, kto do niego przychodzi. Zresztą, chciałby napisać magisterkę opartą na własnych doświadczeniach z tej pracy.


Rozmowy w środku nocy
– Rozliczam się przed sobą z decyzji – opowiada. – W bezpośrednich kontaktach uważam na zachowanie. Czasem jedno słowo czy gest mogą zniechęcić do kolejnego spotkania. Na starcie, kiedy przychodzą do mnie po pomoc, muszą uwierzyć, że jestem sterem ich okrętu, że mogą mi zaufać – podkreśla. Zwykle rozdaje swoje wizytówki. Dlatego nie dziwi się, kiedy ktoś zadzwoni po pomoc o drugiej w nocy. Potrafi wtedy poświęcić mu nawet godzinę, aż uda mu się rozmówcę nakłonić na spotkanie następnego dnia i będzie pewien, że w nocy nie zrobi on sobie nic złego. – Jestem kruchym, obolałym człowiekiem, cierpię z powodu przeszłości, ale też potrafię zrozumieć innych skrzywdzonych – mówi. Kiedy na ulicy zaczepiają go alkoholicy czy recydywiści, podaje im rękę, nie uchyla się od przytulania. Wiedzą, że jest „ich”.

– Arturku, serce moje, już z tego nie wyjdę, ale tobie się udało – witał go niedawno też uzależniony ojciec kolegi alkoholika. – Nie wypieram się, że byłem taki jak oni, ale to nie znaczy, że muszę robić to, co oni – podkreśla. Do „jego” świetlicy środowiskowej przychodzi zwykle 28 dzieci w wieku od 6 do 15 lat. Kiedy mają jakąś sprawę, stukają do jego biura i z szacunkiem pytają, czy mogą wejść. Zaczynają: „Szefie…”. Młodsi zwracają się do niego „Panie Arturze”. – Kiedy ktoś z wychowanków znęca się nad innym, opowiadam mu, jak mnie to bolało – mówi. Gdy zrobią bałagan w łazience, zdejmuje marynarkę i razem z wyznaczonymi dziećmi idzie sprzątać.

Wiedzą, że oszczędza na wywozie śmieci, żeby starczyło na pomoce naukowe. Dlatego w garniturze potrafi wejść do pojemnika na śmieci i udeptywać je. Niektórzy mówią, że jest bliżej Boga i dlatego proszą go o modlitwę, bo poskutkuje. Od kilkunastu lat działa w radzie parafialnej, w Odnowie w Duchu Świętym. Założył studencką różę mieszaną Żywego Różańca. Kilka razy dawał świadectwo podczas rekolekcji. Skończył krakowskie „Ignatianum”. Ubiera się na czarno i nieraz brali go za księdza. Na szyi nosi szkaplerz Matki Bożej Czernieńskiej. W klapie marynarki – krzyżyk i wizerunek Jezusa Miłosiernego. Ktoś mu powiedział, że dobrze mu się mówi o Bogu, bo jest nawrócony. A on stale się nawraca. Za to innych nawet nie próbuje. Pokazuje im tylko, jak żyć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.