Moja mama z Birkenau

Agata Puścikowska

|

GN 20/2010

publikacja 21.05.2010 13:03

Pamiętam, że pani Stanisława pomodliła się nade mną, a po porodzie przeżegnała moją córeczkę. Gdyby nie ona, Elżunia by nie przeżyła... – wspomina pani Jadwiga. Jest jedną z kobiet, którym Stanisława Leszczyńska pomogła przyjąć dziecko. W Birkenau.

Figura Służebnicy Bożej Stanisławy Leszczyńskiej w kościele św. Anny w Wilanowie. Figura Służebnicy Bożej Stanisławy Leszczyńskiej w kościele św. Anny w Wilanowie.
Jakub Szymczuk

Pani Jadwiga Salomon ma ponad osiemdziesiąt lat. W sierpniu 1944 r., gdy Warszawa płonęła jak żagiew, była już mężatką i oczekiwała pierwszego dziecka. Mała radość w strasznych czasach. Dziś, siedząc w fotelu w domu seniora w jednej z podwarszawskich miejscowości, wspomina tamte chwile z drżeniem w głosie. Mówi lękliwie, jakby nadal widziała płonącą jak żagiew Bednarską. I jakby słyszała płacz noworodków w baraku 17., w obozie Birkenau.

Człowiek człowiekowi
Dorwali ich pod Halą Mirowską. Popędzili w przeciwne kierunki. Męża już nigdy nie zobaczyła. Kobiety zagnali do Pruszkowa, a kilka godzin potem jechały już nabitym pociągiem w nieznane. Coś im mówili, że jadą na nowe życie, do jakiejś fabryki, do pracy. Trzynastego sierpnia 1944 r. były na miejscu.
– Boże, mój Boże, jakiż to straszny strach. Jaka tam była straszna nienawiść. Skąd ona się brała? Nie wiem, dlaczego człowiek tak robił człowiekowi. I nie wiem, czy Pan Bóg im wybaczył. Dzień i noc stały pod gołym niebem. Czekały. Każda zjadała ukradkiem jakieś przemycone skórki chleba. – I wtedy z daleka widziałam, jak przyjeżdżały transporty Żydów. Szwab wchodził na drabinę i z góry posypywał ich proszkiem – łzy kapią na drżące ręce pani Jadwigi. – Zapalali ogień. I oni tak ginęli – pani Jadwiga prawie krzyczy. – Patrzeć i słuchać tego krzyku się nie dało. Ja wiele pozapominałam, ale tych ludzi zawsze będę pamiętać – kończy spokojniej, jakby przez lata nauczyła się opanowywać straszne wspomnienia. Które znów wrócą. Gdy były już w blokach, pokwaterowane na trzypiętrowych, twardych pryczach, dostawały 12 dkg chleba na dzień. I trochę obrzydliwego płynu, co go musiały nazywać „zupą”. Pani Jadwiga stała się więźniem nr 86594. – Jakie to jest upodlenie człowieka. Ja w ciąży byłam. Głód, głód i strach. I gdyby nie pani Stanisława, pewnie bym tego wszystkiego nie wytrzymała. Ona dawała mi siłę.

Porodówka w piekle
– Pani Stanisława miała własne dzieci. W Birkenau córkę, którą bardzo kochała. A mimo to, żeby nas, obce kobiety i ich dzieci, ratować – ryzykowała życie swoje i córki Sylwii. W każdej chwili mogła zginąć. I wiedziałyśmy o tym wszystkie, ona też – mówi pani Jadwiga. – O, tu, w moich wspomnieniach, o tym pisałam: „Nasze koje w trzypiętrowych, pozbijanych z desek łóżkach znajdowały się naprzeciwko siebie i na tym samym poziomie. Mogłam więc czasem chwilę z nią porozmawiać, ale takie okazje zdarzały się rzadko, bo w koi prawie nigdy jej nie było, tak była zajęta pracą. A miała tej pracy ogromnie dużo, bo porody odbywały się często i nawet po kilka matek rodziło naraz. Także nocami czuwała przy nich i wciąż spieszyła im z pomocą z właściwą sobie troskliwością”. – Tak, tak było! – kiwa głową pani Jadwiga. – Spałyśmy prawie obok siebie, chociaż gdzież tam ona spała! Tylko głowę przyłoży, już któraś woła, że ma bóle. A kilkanaście metrów od mojej pryczy było coś w rodzaju „izby porodowej”, więc wszystko było słychać i widać..Wszystkie rodziłyśmy na starym, wygasłym piecu.

Obóz cudów
Pani Jadwiga przerywa. Na delikatnej, pooranej zmarszczkami twarzy zaduma. – Tak myślę, że Szwaby od razu by ją zabiły. Tylko jak doktor niemiecka wyjechała (skłamała, że jedzie na urlop, a zwyczajnie ucie-kła), nie mieli nikogo do takiej pracy. Więc gdy się matka Stanisława zgłosiła, pozwolili jej pracować.
„Głębokim przeżyciem było uczestniczenie w prowadzonym przez nią w październiku nabożeństwie, przypominającym nam dawny udział w nabożeństwach kościelnych.

Pani Stanisława łączyła je wtedy z wypowiadaną wierszem modlitwą, której słowa tak głęboko zapadały nam w serca, że łzy mimo woli spływały po policzkach i jakiś nieutulony żal przybliżał nas wtedy do Boga”. – No, czy to nie było dziwne, że modliłyśmy się głośno; siedząc na pryczach, mówiłyśmy „Zdrowaś Maryjo”, a zza okna widziałyśmy Niemca, który miał wartę, chodził wzdłuż naszego baraku i po swojemu szprechał „Ave Maria”. Pani Jadwiga rodziła w październiku, w swoje imieniny. Nie pamięta bólu, tylko panią Stanisławę.

Chyba wszystko sprawnie poszło, jak to zawsze u pani Stanisławy. Podchodziła do przestraszonej, obolałej kobiety, modliła się. – Nade mną też się pomodliła. Była jak matka. Ona mówiła o nas „dzieci”, my o niej – „mama”. Gdy urodziłam Elżbietkę, pani Stanisława ją przeżegnała. Mówiła, że jest zdrowa i ma 51 centymetrów. Sporo jak na dziecko Birkenau. Gdy Stanisława Leszczyńska pracowała w Birkenau (od 1943 r.), polskich dzieci nie topiono już w beczkach zaraz po narodzeniu. Dzieci blond, z niebieskimi oczami, miały trafiać na zniemczenie, do Rzeszy. – Żydówki rodziły, a niemieckie położne od razu je zabierały na zabicie (i nawet pani Stanisława nie miała do nich dostępu). My – polskie matki – umierałyśmy ze strachu, które dziecko której zostanie wyrwane. Mo-ja Elżunia miała takie włosy lekko rudawe, po ojcu. I oczy miała niebieskie. Tak się o nią bałam.

Kołdra „zorganizowana”
Zimno było. Z sufitu zwisały sople. Piec w baraku 17. palił się raz na kilka dni. Wtedy można było wysuszyć pieluszki. Na co dzień mamy więźniarki suszyły (przemyślnie „zorganizowane” ) pieluszki na gołych brzuchach i plecach. Wychudzonymi ciałami próbowały ogrzać dzieci. „Kiedyś więźniarki zatrudnione przy segregacji zwiezionego do obozu mienia »zorganizowały« prawdziwą kołdrę i przekazały ją pani Stanisławie. Bez namysłu przekazała ją dla naszych dzieci. Byłam pierwszą z matek, której przypadło wycięcie dla swego dziecka becika z tej kołdry. Zeszyłam potem swój piękny cieplutki becik dla mojej córeczki”.

Nadzieja matki
– Któregoś dnia przyszli do nas Szwaby z Mengelem na czele. O Jezu, jak myśmy się go bały – gdy pani Stanisława mówi o „doktorze”, za każdym razem spuszcza wzrok. Szukali blond dziecka. Było zamówienie. Młodziutka Stanisława, z blond Elżbietą przy sercu, zamarła. – Pani Stanisława stanęła naprzeciwko esesmanów i mówi (mówiła świetnie po niemiecku), że akurat nie ma takiego „aryjskiego” dziecka, że się takie ostatnio nie rodziły. Jakimś cudem poszli sobie. I wielokrotnie jeszcze byłam świadkiem, jak wymyślała różne fortele, żeby zmylić Niemców. Mówiła, że jedno ma biegunkę, drugie gorączkuje, a tamtemu zapada się ciemiączko i nie wiadomo, czy przeżyje kolejnych parę godzin. A gdy nie było już możliwości wykręcania się, położna Stanisława w niewidoczny sposób tatuowała dzieci. – Albo na rączce, albo na nóżce robiła mały znak – inicjały. Mówiła, że może kiedyś będzie można je odnaleźć. Widziałam rozpacz jednej z kobiet, której zabrali córeczkę. Gdyby nie tatuaż, chyba by oszalała. Żyła nadzieją, tym tatuażem Tereski. Nie wiem, co się z nimi potem stało.

Coś dla ducha
Kiedyś Niemcy urządzili więźniarkom koncert. Świta oświęcimska i na wpół żywe kobiety. Płakały potem bezgłośnie na pryczach. – Głód skręcał nam wnętrzności, a tu taka „niespodzianka”: wieczorek z muzyką – pani Jadwiga znów nie może zahamować łez. – Nie potrafiłam opanować żalu, płakałam wtedy głośno. Stanisława podeszła do mnie, całowała i tuliła. Uspokoiłam się. Potem uświadomiłam sobie, że za takie zachowanie była jedna kara: piec. Wszędzie po barakach biegały szczury. Wielkie jak koty, wypasione na ludzkich ciałach. Sprawniejsze więźniarki przeganiały je od dzieci, od chorych. Z piskiem wracały. – I ja nie wiem, jak to się działo, ale żadna z kobiet, które przy pani Stanisławie rodziły, nawet po porodzie nie gorączkowała. Dzieci rodziły się zdrowe i silne. Tylko potem płacząc, najpierw głośno, potem coraz ciszej, zasypiały na rękach matek. Piersi oświęcimskich matek wysychały szybko. Noworodkom nie przysługiwało obozowe jedzenie. Pani Jadwiga – drobna, niska, po kilku dniach od porodu nie miała czym karmić. – Elżbieta by umarła z głodu, jak wiele innych dzieci. Ale jak przychodziły z transportu Ukrainki, Estonki czy Rosjanki, niektóre takie duże, dorodne, to czasem miały pokarm. Niektóre godziły się i dzięki prośbom „mamy” Stanisławy były mamkami dla mojej Elżuni. I dla części innych dzieci. Birkenau opuściło około kilkudziesięciorga niemowląt. Wiele lat potem, w 1974 r., kilkadziesiąt matek z dziećmi uczestniczyło w pogrzebie Stanisławy Leszczyńskiej, położnej z Oświęcimia. Gdy zamykano trumnę, tłumy zebrane w kościele żegnały ją na kolanach.

Osoby, które zetknęły się z panią Stanisławą lub dysponują materiałami na jej temat (stare wywiady, zdjęcia, dokumenty), proszę o kontakt: apuscikowska@goscniedzielny.pl. Cytowane fragmenty pochodzą ze wspomnień spisanych przez panią Jadwigę w 2009 r.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.