Brytania zawieszona

Jacek Dziedzina

|

GN 19/2010

publikacja 15.05.2010 12:28

Tego nie było na Wyspach od blisko 40 lat: wybory nie rozstrzygnęły jednoznacznie, kto powinien rządzić krajem.

Brytania zawieszona Szef liberałów Nick Clegg, lider konserwatystów David Cameron i ustępujący (prawdopodobnie) premier Gordon Brown z Partii Pracy. PAP/EPA/wDANIEL DEME

W Polsce to nic dziwnego: z reguły żadna partia nie zdobywa takiej większości miejsc w parlamencie, by samodzielnie utworzyć rząd. Dlatego tradycją naszej młodej demokracji stały się już rządy koalicyjne. Ale w Wielkiej Brytanii koalicja jest tworem niemal zupełnie obcym. Po II wojnie światowej nie było jeszcze sytuacji, by jedna z dwóch głównych sił politycznych – Partia Konserwatywna (torysi) lub Partia Pracy (laburzyści) – musiała negocjować obsadę ministerstw z trzecią siłą w parlamencie. Wprawdzie wynik wyborów z 1974 roku spowodował, podobnie jak obecnie, sytuację tzw. hung parliament (parlamentu zawieszonego), jednak i wówczas nie zdecydowano się na koalicję. Powstał rząd mniejszościowy torysów, którzy wybory wygrali, lecz nie zdobyli zdecydowanej większości. Jak będzie teraz? W chwili zamykania tego numeru „Gościa” możliwych było kilka scenariuszy.

Pat
Formalnie wybory wygrała Partia Konserwatywna Davida Camerona. A zatem wydaje się, że sprawa jest jasna i polityczny spadkobierca Winstona Churchilla i Margaret Thatcher powinien wprowadzić się na Downing Street 10, gdzie tradycyjnie urzęduje szef rządu. Jednak zdobywając 305 miejsc, torysom zabrakło 21, by utworzyć stabilny rząd w 650-osobowej Izbie Gmin (niższej izbie parlamentu). Mimo otwartego poparcia ze strony opiniotwórczych gazet – „The Times”, „The Economist”, „Financial Times” czy nawet bulwarówki „The Sun” – i powszechnej niechęci do premiera Gordona Browna. Dotychczas rządząca Partia Pracy wprowadza tylko 258 swoich reprezentantów. Jednak tradycja brytyjska urzędującemu premierowi daje pierwszeństwo inicjatywy tworzenia rządu, nawet jeśli wybory przegrał, w wypadku braku perspektyw na nową silną większość.

Jest jeszcze trzecia licząca się siła – Liberalni Demokraci Nicka Clegga. Sondaże przedwyborcze wskazywały, że Clegg stanie się rzeczywistym zagrożeniem dla pewnego dotąd zwycięstwa Camerona. Lider liberałów zabłysnął niespodziewanie podczas debaty telewizyjnej kandydatów. Tuż po niej aż 70 proc. ankietowanych uznało, że to Clegg, a nie Brown czy Cameron, byłby najlepszym premierem. Był to tym większy szok, że w dwupartyjnym systemie Liberalni Demokraci nigdy nie stanowili poważnego zagrożenia dla dwóch wielkich konkurentów. Również dlatego, że ordynacja większościowa preferuje duże ugrupowania. Zmiana tego porządku na ordynację proporcjonalną była jednym z haseł Liberalnych Demokratów. W obecnym systemie, nawet przy dobrym procentowo wyniku wyborczym, otrzymują mniej miejsc w parlamencie, niż gdyby ten sam wynik osiągnęli torysi czy laburzyści. Paradoks obecnej sytuacji polega jednak na tym, że wynik tegorocznych wyborów dla liberałów jest wprawdzie gorszy, niż wskazywały sondaże (stracili nawet trochę miejsc w Izbie Gmin, otrzymując zaledwie 57), ale i tak to z nimi muszą liczyć się konserwatyści, chcąc utworzyć rząd większościowy. Sytuację po wyborach skomplikował jednak dodatkowo fakt, że… również przegrani laburzyści chcieli koalicji z liberałami, co pozwoliłoby im – w porozumieniu z mniejszymi partiami narodowymi – pozostać przy sterach mimo wyborczej porażki.

Ogień i woda
Dzień po wyborach premier Gordon Brown pojawił się na Downing Street 10 już o 7 rano, co odebrano właśnie jako demonstrację woli pozostania przy władzy. Jednak tego samego dnia liberałowie Clegga dali sygnał, że to konserwatyści powinni zacząć tworzyć nowy rząd, a oni są gotowi usiąść do stołu i wejść w koalicję z Cameronem. Sytuacja była wyjątkowo niezręczna dla Partii Konserwatywnej: tak naprawdę w wielu sprawach Liberalni Demokraci są jeszcze bardziej na lewo niż lewicowa Partia Pracy. Poza tym konserwatyści i liberałowie znajdują się na przeciwległych biegunach np. w sprawach europejskich. Nick Clegg pracował w różnych unijnych instytucjach i nie ukrywał, że chce zerwać z tradycyjnym sceptycyzmem Wyspiarzy wobec integracji europejskiej. Z kolei David Cameron doprowadził do utworzenia w Parlamencie Europejskim, m.in. wspólnie z PiS i czeskim ODS, nowej grupy parlamentarnej, Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, sprzeciwiających się np. traktatowi lizbońskiemu.

Negocjacje utrudniło też ujawnienie dwa dni po wyborach treści wystąpienia, jakie w Brukseli miał zaprezentować nowy minister spraw zagranicznych, wyznaczony przez konserwatystów. Miał w nim m.in. wyraźnie oświadczyć, że Wielka Brytania nigdy nie wejdzie do strefy euro i będzie dążyć do pełnej suwerenności w kwestiach, które chciałaby regulować Karta Praw Podstawowych. Dla liberałów było to nie do przyjęcia. Jeśli rząd utworzą konserwatyści, prawdopodobnie pierwszą wizytą nowego ministra spraw zagranicznych będzie po Brukseli… Warszawa. Dopiero później planowane są wizyty w Paryżu czy Berlinie. Na to również nie chcą zgodzić się liberałowie, więc nie wiadomo właściwie, jaka będzie polityka europejska Wielkiej Brytanii w przypadku koalicji. Kością niezgody jest też wspomniana kwestia ordynacji wyborczej: konserwatyści nie chcieli słyszeć o zmianie na taką, która dawałaby więcej szans właśnie liberałom. Gordon Brown, gotowy na większe ustępstwa, kusił zatem swoją ofertą, nie chcąc dopuścić do koalicji Camerona z Cleggiem.

Partie bez tożsamości
W chwili ukazania się tego numeru „Gościa” prawdopodobnie wiadomo już, kto utworzył koalicję lub czy powstanie rząd mniejszościowy konserwatystów. Jeśli nie udałoby się stworzyć nowego rządu do 25 maja, królowa Elżbieta II musiałaby rozpisać nowe wybory. Tak naprawdę, mimo różnic między konserwatystami i laburzystami, partie brytyjskie nie są już tak wyraziste jak dawniej. „Podziwiam Margaret Thatcher, ale nie jestem thatcherystą”, mówi o sobie znacząco David Cameron. Wielu starszych działaczy zarzuca mu odejście od ideałów konserwatystów. Pod jego kierownictwem torysi faktycznie skręcili w lewo, głosząc m.in. konieczność walki z globalnym ociepleniem czy choćby promując związki homoseksualne, a nawet głosując za ustawą o tworzeniu hybryd zwierzęco-ludzkich. Znikły również hasła ograniczenia imigracji, tradycyjne dla konserwatystów. Z kolei Partia Pracy przestała kojarzyć się z obroną praw socjalnych, a zaczęto postrzegać ją jako gwaranta interesów wielkiego biznesu. Żadna z partii jednak nie powiedziała w kampanii prawdy swoim wyborcom w kwestiach gospodarczych: Wielką Brytanię czekają trudne reformy w celu uniknięcia powtórzenia scenariusza greckiego. Ani Brown, ani Cameron nie powiedzieli, że wiąże się to z poważnymi cięciami i zaciskaniem pasa. Rozczarowanie społeczne przyjdzie zapewne bardzo szybko.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.