Warszawski wielki tydzień

Agata Puścikowska, Tomasz Gołąb

|

GN 16/2010

publikacja 22.04.2010 22:44

Tydzień bólu zlewa się w jedno. Godziny żałoby płynęły, a czas jakby się zatrzymał. Poniedziałek, wtorek, Krakowskie Przedmieście, Żwirki i Wigury, Okęcie. Środa, czwartek, Torwar, Belweder. Znów Krakowskie Przedmieście. Piątek. Sobota – pożegnanie z Warszawą.

Warszawski wielki tydzień Jakub Szymczuk

Tulipany. Białe i czerwone. Setki tysięcy. Ile kwiatów, tylu żałobników. Gdy Maria Kaczyńska wracała do domu, rzucali je pod koła ciemnego samochodu. Od Okęcia po Krakowskie Przedmieście. Gdy Prezydentowa dołączyła do męża, dalej je przynosili: wiedzieli, że bardzo je lubiła. W tych dniach wiosenne kwiaty, przewiązane biało-czerwono-czarną wstążką, stały się symbolem narodowej żałoby.

Zdrajcy i patrioci
Z centrum, z południa, wschodu, północy. Na Krakowskie Przedmieście przyjechała płakać cała Polska. Przedzierała się jak najbliżej bram pałacu, z rąk do rąk podawała naręcza kwiatów. Dla Nich. A harcerze znosili te kwiaty pod ogrodzenie pałacu, na dziedziniec. Układali miękki kolorowy dywan. Zapach milionów płatków łączył się z zapachem zniczy. Harcerze zabierali te znicze od ludzi i zapalali. Miliony zniczy. Biało-czerwony kobierzec z lampioników płonął cały czas. A że bolały plecy, nogi, oczy się kleiły? Nie szkodzi. Na pryskający gorący wosk znalazły się grube rękawice i poczucie, że tak trzeba, że to dla Polski i tych wszystkich, co pod Smoleńskiem.

Sala Kolumnowa w Pałacu Prezydenckim. Piękna, największa, reprezentacyjna. Dwa katafalki, dwie trumny. I poczucie obowiązku, chęć oddania czci, modlitwy. Gruba kolejka wije się przez kilkaset metrów od placu Zamkowego. Oplata kilkakrotnie kolumnę Zygmunta, wraca. Posuwa się wolno. Najgorzej jest chyba o 5–6 rano, gdy stoi się dziesiątą godzinę. Nie do każdego dociera ciepła herbata, kawa. Trudno o toaletę. Chyba nikt się nie spodziewał, że będzie ich tu tak wielu. I że zdeterminowani zostaną do końca.

W kolejce modlitwy, ważne rozmowy.

I starsze panie, które odpoczywają na rozkładanych stołeczkach, i licealiści siedzący na karimatach, wiedzą: to epokowe wydarzenie. Ale co potem? Czy pełna symboli śmierć prezydenckiej pary i 94 nowych męczenników Katynia jest w stanie coś zmienić, pojednać stronę prawą, lewą, konserwatywną, liberalną? A może choć trochę zmieni się styl w polityce?

A może będziemy potrafili po norwidowsku pięknie się różnić? Pani w zielonym płaszczu prawie krzyczy: – Kogo ma ta śmierć pojednać? Patriotów i zdrajców? Inni nie są tak kategoryczni. Sami – jak deklarują – w tych dniach się zmienili, wyciszyli, udało im się przemyśleć wiele spraw. Może i do całej Polski coś dotrze?

– Boże, czemu nam nikt nie powiedział wcześniej, że to byli tacy dobrzy ludzie? Czemu słyszeliśmy tylko o tym, że prezydent nie zna języków i ma niedopiętą marynarkę? – załamuje ręce mieszkanka podwarszawskich Łomianek.

Chopy twarde som

Wojtek Turek, o twarzy przedwojennego harcerza, przeciera oczy. Przyjechał z daleka i napatrzył się nie na Złote Tarasy i metro, ale na Matkę Bożą Passawską – wotum za zwycięstwo pod Wiedniem, kolumnę Zygmunta i podniesiony z gruzów Królewski Zamek. – Tyle musi wystarczyć – mówi, rzucając na odchodne, że wszystko w życiu ma sens. Nawet śmierć. W kolejce klerycy z Elbląga i emeryci z Poznania. I szczypiorniści Bogdana Wenty w czerwonych dresach z napisem „Polska”. Nie chcą, żeby robić im zdjęcia. Jeszcze „tylko” 300 metrów (jakieś 3 godziny), jeszcze dwieście, sto. „Borowiki” dzielą na grupy, sprawdzają żałobników, proszą o wyłączenie komórek, o nierobienie zdjęć.

Za ogrodzenie pałacu idą po 30 osób. Przechodzą przez korytarze. Idą w absolutnej ciszy. Ostatni hołd – skłonienie głowy, przyklęknięcie. Nieme „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie”. Wychodzą nieprzerwanym ciągiem. Wśród nich górnicy (przyjechało 7 czy 8 autokarów). Zaczepieni, dziwnie nie podnoszą wzroku z pałacowej posadzki. Chopy som twarde. Nie to, co znana telewizyjna dziennikarka: wychodzi z Sali Kolumnowej zapuchnięta od łez. Mówi, że ma wyrzuty sumienia: ludzie, aby się pożegnać, czekali po 14 godzin, ona weszła „na legitymację”, bez ofiary.

Żałoba w marszu

Z upływem godzin, dni Warszawa coraz lepiej się organizuje. W modlitwie. Na przystankach porozklejane informacje o Mszach św. za ofiary, łańcuszkiem SMS-ów płyną zaproszenia na spotkania upamiętniające zmarłych i zaproszenia do postu za ojczyznę. W poniedziałkowym milczącym marszu studentów idą minister Kudrycka i rektorzy większości warszawskich uczelni. Brakuje ks. prof. Rumianka, który przed podróżą do Smoleńska mówił, że boi się latać. Studenci nie płaczą.

Ale „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana”, na rozpoczęcie Mszy św. w kościele akademickim, wyciska łzy nie tylko mówiącemu homilię ks. Józefowi Majowi. Ksiądz prosi młodych, żeby nie gardzili służbą Ojczyźnie. Żeby byli jak Krupski, jak Melak, jak Przewoźnik, których miłość ojczyzny rosła w murach 500-letniego kościoła akademickiego. Jak Stasiak i Handzlik i jak Wypych, którzy dorastali w szeregach NZS.

W metrze ktoś wyłożył czarne kartki z Herbertowskim „Przesłaniem Pana Cogito”. „Idź dokąd poszli tamci/ do ciemnego kresu/ po złote runo nicości/ twoją ostatnią nagrodę”. Z tyłu – cytaty z niewybrednych wypowiedzi dziennikarzy, posła Palikota, Lecha Wałęsy. Ludzie czytają i zwieszają głowy. Julia Fryderyka Ruman, skautka, która przez kilka dni pracowała przed pałacem, opowiada, że przez tych siedem dni wiele osób przynosiło parze prezydenckiej całkiem dorosłe, żałobne „laurki”. Z jednym tylko słowem: „przepraszam”.

Żałobna kaplica – Torwar

Torwar kojarzył się Warszawie z radością i życiem. Dlaczego więc to tu jedzie z Okęcia karawan za karawanem? Nie było lepszego miejsca? – pyta wielu. – A może łatwiej tutaj wszystko ogarnąć? – dyskutują mieszkańcy Warszawy. Stoją tuż przed barierkami chroniącymi dostęp do lodowiska, które stało się cmentarną kaplicą. Kolumna ciemnych samochodów zatrzymuje się na parkingu przy Torwarze. A kolumn będzie jeszcze kilka. Wszystkie witane kwiatami, hymnem, modlitwą za zmarłych.

Torwar jest pilnie strzeżony. 

Z woli rodzin nie mają do środka wstępu ani warszawianie, ani (może na szczęście) dziennikarze. W środku są księża, którzy służą modlitwą, rozmową, spowiedzią. Jedna z harcerek opowiada, że tam, w środku, jest „jedna wielka, tragiczna kaplica” – rzędy trumien, krzyż. I cisza przerywana tłumionym szlochem. Warszawa, chociaż chciałaby również na Torwarze pokłonić się zmarłym, rozumie. Składa kwiaty pod ogrodzeniem, modli się, odchodzi. Odjeżdżają też ofiary: rodziny po kilku godzinach czuwania zabierają swoich najbliższych do kościołów parafialnych, domów pogrzebowych. A Torwar czeka nadal na tych, których ciał nie udało się szybko zidentyfikować.

W czwartek wraca do ojczyzny prezydent-tułacz, Ryszard Kaczorowski. Trakt Królewski faluje. Ludzie ustawiają się wzdłuż Alei Ujazdowskich i czekają na najstarszą ofiarę Smoleńska. Gdy trumna znika za drzwiami Belwederu, nie milkną modlitwy. Będą trwać aż do pogrzebu ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie. Tysiące ludzi ustawia się w kolejce, by również i jemu oddać hołd.

Alleluja…

Sobota rano. Pociągiem, autobusami, na piechotę. Z całego kraju. Sto tysięcy ludzi na placu Piłsudskiego. Siadają na kocach, odpoczywają: niektórzy przez całą noc byli pod pałacem. Tak jak grupa kolejarzy, hutników i górników z „Solidarności”: pełnili wartę honorową przed trumnami od 1 do 4 rano. Teraz, w galowych mundurach, przyszli się modlić. Staś Blicharski, młodzik z 16. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, witał w niedzielę na lotnisku prezydenta. Potem każdego dnia był na Krakowskim Przedmieściu. Do domu wracał w spodniach zachlapanych parafiną. Harcerską wartę trzymał także przy trumnie prezydenta Kaczorowskiego w Belwederze. W sobotę jest znów na służbie. Od 6 rano.

Pod lipą, 20 metrów od Grobu Nieznanego Żołnierza, stoi Tomasz Mirka. Wciąż nie może uwierzyć, że to, co się dzieje, nie jest snem. Przecież z wieloma z tych, których zdjęcia widać przy ołtarzu, jeszcze w czwartek i piątek przed tragedią rozmawiał na sejmowych korytarzach. Z posłem Dolniakiem, z Deptułą, Wassermannem, Putrą. Jako dyrektor biura poselskiego Marzeny Wróbel codziennie spotykał wielu parlamentarzystów. – Lech Kaczyński rozbudził w narodzie niezwykłe nadzieje.

Okazuje się, że jego wizja patriotyzmu była wielu ludziom bardzo bliska – mówi, poprawiając wielką biało-czerwoną flagę. Ze zdjęć na ołtarzu pogodnie patrzy 96 par oczu. Abp Józef Kowalczyk czyta list kard. Sodano: „Jestem tutaj z wami, błagając Boga, aby raczył dać nagrodę sprawiedliwych Panu Prezydentowi Rzeczypospolitej i tym wszystkim, którzy razem z nim zostali niespodziewanie zabrani z tego świata”. Chór intonuje: „Otrzyjcie już łzy, płaczący”. Końcowe „Alleluja, Alleluja, niechaj zabrzmi – Alleluja” głośno śpiewa cały plac.

Pożegnanie z Warszawą

Niedziela, wczesny ranek. W katedrze św. Jana kończy się krótkie nabożeństwo żałobne. Samochody wiozące trumny z parą prezydencką przystają przy Ratuszu, w którym Lech Kaczyński spędził trzy lata jako prezydent Warszawy, potem przy Muzeum Powstania Warszawskiego, które stworzył. Droga na Okęcie po raz ostatni usłana tysiącami tulipanów. Około dziewiątej wojskowa Casa wzbija się w niebo. Macha Warszawie skrzydłami.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.