Sądny tydzień Rosji

Justyna Prus, korespondentka "Rzeczpospolitej" w Moskwie

|

GN 14/2010

publikacja 07.04.2010 09:01

Do Moskwy wrócił terror. Po czterech latach spokoju w rosyjskiej stolicy znowu wybuchły bomby.

Sądny tydzień Rosji Od dnia zamachów (29 marca) mieszkańcy Moskwy codziennie układają kwiaty i znicze przy stacjach, na których wybuchły bomby Agencja Gazeta/AP Photo/Alexander Zemlianichenko

Terroryści zaatakowali w dwóch miejscach. O 7.56 w drugim wagonie pociągu metra, stojącego na stacji Łubianka, nastąpił wybuch. Drugi zagrzmiał ok. 50 minut później na stacji park Kultury – na tej samej linii metra. – Wyjeżdżałem właśnie na górę, kiedy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Schody jadące w dół zatrzymały się i zaczęli nadawać komunikat, żeby opuścić metro – opowiadał Asied, student pierwszego roku Akademii Medycznej. – Nikt nie wiedział, co się dzieje. Dopiero po chwili zobaczyłem pierwszych rannych. Mieli krew na twarzach, poparzenia. Jacyś ludzie wynosili ciało – wspomina. – Tą linią mieli przyjechać moi znajomi, akurat nieco wcześniej zdzwanialiśmy się. Na szczęście nic im się nie stało.

Dmitrij jechał w pierwszym wagonie feralnego pociągu. W trzecim była bomba. „Widziałem wypadające szyby, nie wiedziałem, co się dzieje. Jakaś kobieta upadła, tłum dosłownie szedł po niej. Podniosłem ją i pobiegliśmy do wyjścia” – opowiadał „Echu Moskwy”. Ekipy ratunkowe pojawiły się bardzo szybko i, jak przekonują ludzie, którzy wydostali się spod ziemi, akcje ratunkowe przebiegały sprawnie. Karetki, helikoptery szybko odtransportowały rannych. Ale to i tak nie powstrzymało pytań do rosyjskich władz. „Dlaczego po pierwszym zamachu metro dalej jeździło?”, „Dlaczego nie było alarmu, dlaczego nikt nie poinformował ludności?”.

W telewizji śniadanie
Najszybciej zareagowała sieć internetowa i radio. Główne stacje telewizyjne milczały. „Co by szkodziło Miedwiediewowi czy Bortnikowowi (szef FSB) wystąpić na żywo w telewizji na dowolnym z państwowych kanałów i porozmawiać z ludźmi. Tak porozmawiać, żeby do metra nie wsiadali, i żeby nie było paniki? A jeśliby wybuchów było nie dwa, a pięć? Zamiast tego na głównych państwowych kanałach od momentu pierwszego wybuchu aż do 9 rano śpiewali, tańczyli, przygotowywali śniadania, usuwali ból ruchem rąk” – pisał następnego dnia „Moskowskij Komsomolec”.

Wprawdzie i Kanał Pierwyj, i Rossija dały krótką informację o wybuchu o 8.30, ale potem wróciły do beztroskich porannych programów. Pozostała poczta pantoflowa. – Zadzwonił do mnie przyjaciel i powiedział: „nie wychodź z domu”. Wybuchy w metrze – opowiadała Irina (nie chce podać nazwiska). – Byłam przerażona. Zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że nigdzie nie idę – dodaje. – Włączyłam radio. Za chwilę była druga bomba – na parku Kultury. Myślałam, że mi serce stanie. Zadzwoniłam do rodziców – na szczęście działały stacjonarne, bo komórki padły – wspomina.

Nawet zamach nas nie zjednoczy
Na przystanku autobusowym przy Łubiance siedziała kobieta i pudrowała nos. – Widzisz, wyszły mi czerwone plamy od nerwów. Ledwo dojechałam z Komsomolskiej. Tam Bóg jeden wie, co się dzieje. Na ulicy chyba z milion samochodów i tłumy ludzi się przepychają – opowiadała. „Nawet zamachy nas nie zjednoczą” – tak jeden z blogerów skomentował to, co działo się w rosyjskiej stolicy, gdy informacja o wybuchu już się rozeszła, a stolicę ogarnął komunikacyjny paraliż.

Na ulice wyległy z podziemi tłumy ludzi, ustawiali się na poboczu, próbując zatrzymać okazję. Nerwy czuć było w powietrzu, telefony nie działały. Taksówkarze poczuli łatwe pieniądze i dziesięciokrotnie podbili ceny. „To wstyd zarabiać na cudzym nieszczęściu” – karcił potem Władimir Putin. „Oddajcie te pieniądze” – wzywał patriarcha Cyryl. Nie jest jednak z Rosjanami tak źle – pojawili się i tacy, którzy podwozili ludzi za darmo. Wysyłali posty na blogi: „Jadę tam i tam. Mogę podrzucić”.

Czeczeński ślad
Werdykt władz był błyskawiczny. „Według wstępnej wersji akt terroru ma związek z Kaukazem Północnym” – stwierdził szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa Bortnikow. Bomby wysadziły dwie szachidki – kobiety opasane materiałami wybuchowymi. Obie miały kaukaskie rysy twarzy.

Dmitrij Miedwiediew zapowiedział, że będzie walczyć z terrorem „bez wahań i do końca”. Premier Putin przerwał wizytę w Krasnojarsku, obiecując, że „terroryści zostaną zniszczeni”. Później padły jeszcze mocniejsze słowa: „To zwierzęta” – mówił prezydent. A Władimir Władimirowicz, zupełnie jakby nie minęło 11 lat, odkąd obiecał „terrorystów będziemy zabijać w kiblu”, nakazał „wygrzebać ich choćby z kanalizacji”. Problem w tym, że tym razem siła rażenia nie była już tak duża. „Kurs na zniszczenie terrorystów trwa od 1999 roku i nic się nie zmieniło” – komentowała prasa. Nawet ta zazwyczaj lojalna.

Moskwianie, którzy przynosili potem kwiaty na miejsca tragedii, płakali. – Jechali do pracy, myśleli o drobiazgach, czymś się martwili. I nagle wszystko się skończyło – mówi Masza. – Mówili nam, że to już koniec, że wojna się skończyła, a ona nadal trwa. Każdy z nas mógł tam być – dodaje. – Oni nie odpuszczą, będą tu przyjeżdżać i nas wysadzać – lamentuje. Do zamachów długo nikt się nie przyznawał. Dopiero trzeciego dnia wieczorem – po serii sprzecznych komunikatów – odpowiedzialność wziął na siebie lider Kaukaskiego Emiratu Doku Umarow.

Kizlar to Moskwa
Tego samego dnia rano wybuchły bomby w dagestańskim Kizlarze. Znowu zamachowcy-samobójcy. Co najmniej 12 osób zabitych, 27 rannych. – Będę cyniczna – dla Kaukazu to szeregowy zamach, codzienność – mówi publicystka Julia Łatynina. – Gdyby nie Moskwa, to nikt by się nimi specjalnie nie przejął – ocenia, zarzucając Kremlowi, że dotychczas patrzył przez palce na terroryzm na południu Rosji. A Kaukaz „płonie” już od dawna – rebelia z separatystycznej przerodziła się w wojujący islam. Z Czeczenii – rozlała się na Inguszetię i Dagestan. Medialne doniesienia o wyszkolonych szachidach, którzy gotują się, by – jak zapowiedział Umarow – przyjść do rosyjskich domów, najprawdopodobniej jest prawdziwa – twierdzi Łatynina. Szeregi islamistów pęcznieją z powodu kaukaskiej beznadziei – bezrobocia, korupcji, w końcu brutalnych polowań na rebeliantów, w których często giną niewinni ludzie.

Chociaż pojawiły się obowiązkowe w takim przypadku spekulacje o spisku służb specjalnych, mało kto wątpi, że wersja o „kaukaskim śladzie” jest prawdziwa. – Zamach w Moskwie uświadomił, że to, co tam się dzieje, dotyczy całego kraju, dotyczy stolicy – ocenia specjalista ds. kaukaskich Siergiej Markiedonow. – Kaukaz to taka sama część Rosji jak Moskwa. Ludziom trzeba dać normalne warunki do życia – zreflektował się Dmitrij Miedwiediew. Kto wie, czy nie za późno.

Innej władzy nie mamy
Rosjanie nie czują się bezpiecznie. – Tamci mają limuzyny z ochroną, nawet w korkach nie stoją, bo jeżdżą na sygnale. Mają w nosie, czy w metrze jest bezpiecznie, bo sami nigdy tam nie byli i nie będą. Co z tego, że milicjantów pełno na każdym kroku, skoro więcej mają z łapówek niż z uczciwej pracy – mówi pewna emerytka. Zapowiedzi rosyjskich władz, że wzmocnią środki bezpieczeństwa, wprowadzą nowy system ostrzegania o terrorystycznych zagrożeniach i „wygrzebią terrorystów z dna kanalizacji” Rosjan nie przekonują. Ale wyjścia z sytuacji nie widzą. – W Bogu nasza nadzieja – wzdycha Masza.

Eksperci są jednak przekonani, że pomimo zmasowanej, jak na rosyjskie warunki, krytyki, zamachy władzy nie zaszkodzą. – Przeciwnie, jestem przekonany, że podskoczą notowania zarówno Miedwiediewa, jak i Putina – uważa publicysta Aleksandr Minkin. – Władza jest jedynym gwarantem bezpieczeństwa, w oczach społeczeństwa nie ma dla niej alternatywy – mówi politolog Aleksiej Makarkin. – A jeśli uzna, że trzeba „przykręcić śrubę”, ludzie to zaaprobują.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.