Jeżycjada wysiada

Marcin Jakimowicz

|

GN 12/2010

publikacja 27.03.2010 14:40

Gdy Małgorzata Musierowicz, autorka popularnej „Jeżycjady”, usłyszała ich historię, rzuciła: „Gdyby opisać ją w powieści, można by się spotkać z zarzutem: to nieprawdopodobne, tak w życiu nie bywa!”.

Jeżycjada wysiada Henryk Przondziono

Mikołaj: – Kto zaczyna – ja czy ty?

Kasia: – Ty…

Mikołaj: – OK. Dorastałem w Zielonej Górze. W środowisku wspólnot, scholi. Nigdy w życiu nie spotkałem Andrzeja Cudzicha. Nie interesowałem się nawet jazzem, a jednak co chwilkę do mnie – młodziutkiego chłopaka ze szkoły muzycznej – dochodziły głosy: jest nad Wisłą jazzman, który daje świadectwo. Opowiada o Jezusie bez owijania w bawełnę. Robiło to na mnie ogromne wrażenie. Zafascynował mnie. Zacząłem zbierać jego krążki. To dzięki niemu odkryłem jazz. Świetny kontrabasista jazzowy przyznający się w tym środowisku do Jezusa? To był jakiś unikat, kosmos… Jego przykład niesamowicie mnie pociągał: mogę być chrześcijaninem w tym nieświętym świecie! Andrzej stał się dla mnie drogowskazem. Chłonąłem wszystko na jego temat. Kończyłem liceum, myślałem, co dalej? Seminarium? Hm, ale wtedy musiałbym zostawić muzykę… Idąc śladami Andrzeja, założyłem zespół ewangelizacyjny. Zacząłem studiować teologię. Siedziałem już po uszy w jazzie. Grałem z Piotrem Baronem, Piotrem Wojtasikiem – ludźmi, którzy znali Cudzicha. I wtedy coraz częściej słyszałem z ust jazzmanów: trzeba się modlić o cud, bo Andrzej umiera na raka. Mówili to często faceci, którzy nie żyli z Bogiem za pan brat. Nagle przyszła wiadomość: Andrzej Cudzich nie żyje…

Kasia: – Gdy zmarł tata, zawalił mi się świat. Ostatnie sześć lat to szarpanina. Z jednej strony widziałam, że Bóg bardzo nam pomagał, z drugiej czułam się zdradzona, opuszczona. Wiedziałam, że nic nie jest w stanie wypełnić wyrwy, która powstała po tragedii, jaka mnie spotkała. Podświadomie szukałam wypełnienia pustki. Wchodziłam w wiele różnych związków; mniej poważnych, bardziej poważnych. Angażowałam się, ale rodziło to wiele zranień. Było to niesamowicie niedojrzałe, ale chodziło mi w gruncie rzeczy o wypełnienie pustki po tacie. Ja szukałam w tych facetach taty. Nie tylko – jak mówią psychologowie – jakiegoś archetypu ojca. Nie, ja szukałam Andrzeja Cudzicha. Rozpaczliwe poszukiwania niesamowicie mnie poraniły. Sama też raniłam innych. Myślałam, że jestem dojrzała, ale moje zachowania bywały szczeniackie…

Mikołaj: – Gdy usłyszałem: „Andrzej nie żyje”, pomyślałem: skoro umiera taki człowiek, dla mnie bohater, to on musi iść prosto do Ojca! A ja mogę przecież modlić się za jego wstawiennictwem! I zacząłem szturm do nieba. Prosiłem go, by wstawiał się za mną przed Bogiem i by mnie prowadził. Modliłem się systematycznie. I zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Zacząłem współpracować z ludźmi, którzy przez wiele lat grali z Andrzejem. Mówię: „Andrzej, chciałbym połączyć teologię z muzyką” i nagle dowiaduję się, że w Zielonej Górze otwierają wydział jazzu. Piętnaście minut od wydziału teologii. Zacząłem studiować oba kierunki. Czułem, jakby ktoś zrobił mi prezent i utworzył wydział na czas moich studiów. Studiując, wiedziałem już, że będę pisał licencjat o Andrzeju… Wszedłem w poważny związek z dziewczyną…

Kasia: – Dostałam mejla od dziewczyny Mikołaja. Pisała: Mój chłopak pisze pracę magisterską o twoim tacie. Możesz odpowiedzieć na kilka pytań? Zamieniliśmy z Mikołajem trzy kurtuazyjne mejle. Wyłącznie o tacie. W żadne inne rejony nie wchodziliśmy. Zresztą ja byłam w takim stanie, że na słowo „mężczyzna” dostawałam furii.

Mikołaj: – W tej historii pojawił się pewien aspekt demoniczny… Chłonąłem modernistyczną teologię. Zacząłem odpychać scholastyczną teologię na rzecz nowych nurtów. Zaczął dominować rozum. Absolutnie. Podważałem wiele rzeczy, w które wcześniej święcie wierzyłem: m.in. istnienie osobowego zła. Zacząłem mieć takie problemy, że w końcu wylądowałem u egzorcysty i psychologa. Zapadłem na zdrowiu. Nie wiedziałem dlaczego. Szedłem ulicą i zasłabłem tak, że nie potrafiłem zrobić kroku. Lekarz zawyrokował: „To poważny stan. Grozi panu udar mózgu albo zawał. W pana wieku jest to śmierć”. Czułem odrętwienia, miewałem sztywne pół twarzy, czułem jakiś dotyk. Zasypiając, wyczuwałem czyjąś obecność, jakieś osobowe zło. Przerażało mnie to. Pytałem: co mi jest? Kiedyś poszedłem na zorganizowane w mieście spotkanie z egzorcystą tylko po to, by go publicznie ośmieszyć… Potem jednak stwierdziłem, że nie będę młodym ludziom mącił w głowach i umówiłem się z tym księdzem na prywatną rozmowę. Egzorcystą był mój dawny ojciec duchowny. Gdy rzuciłem: „Nie wierzę już w to, co ksiądz opowiada”, zdumiał się. Zapytał: „Mikołaj, o co chodzi?”. Zacząłem mu opowiadać o swoich problemach, zawirowaniach zdrowotnych. Pomodlił się nade mną. I skierował do psychologa. Wtedy wiele rzeczy zaczynało się wyjaśniać. Wcześniej jeździłem po całej Polsce z zespołem ewangelizacyjnym. Chciałem oddać temu życie. Widziałem, jak Jezus dokonywał wielu cudów, uzdrowień, nawróceń. I nagle zespół, który chciał być nawet wspólnotą życia, rozsypał się. To był bolesny strzał. Demon zaatakował. Zaczęła się terapia. Psycholog. Egzorcysta. Zobaczyłem zasadzkę: ogromną pokusę – rozum, który przesłania wszystko dokoła. Po modlitwie o uwolnienie wszystko się uspokoiło… Wróciłem do zdrowia. Ale wówczas wiele rzeczy zaczęło się sypać. Rozpadał się mój związek z narzeczoną. W końcu spakowałem się i pojechałem na rekolekcje ignacjańskie. Tam przeszedłem z Jezusem Ogrójec, dosłownie. Bezradny powiedziałem: „Ojcze, nie jak ja chcę, tylko jak Ty!”. Poddałem się. Płakałem jak dziecko. Byłem gotów nawet tuż po rekolekcjach „iść na księdza”. Powiedziałem: „Rób, co chcesz”. Po kilkunastu dniach pojechałem do Gródka nad Dunajcem, na rekolekcje dla muzyków chrześcijan. Powiedziałem: „Jezu, nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale poddaję się”. Po kilku dniach grania podszedł do mnie Robert Cudzich, brat Andrzeja, i rzucił: „Po tym, co tu przeszliśmy, jesteś jak mój brat. Jak Andrzej”. Ciarki. Skąd on wiedział??? W Gródku odkryłem jedno: Bóg chce, żebym został muzykiem. Tam też po raz pierwszy zobaczyłem Kasię. W czasie uwielbienia. Zamieniliśmy kilka zdań.

Kasia: – Zobaczyłam Mikołaja na scenie. Grał ze swoim bandem. Przez chwilę rozmawialiśmy. Jakie wrażenia? Nie wpadł mi w oko, bo nie miałam szkieł kontaktowych, więc wydał mi się bardzo, bardzo rozmazany (śmiech). Wróciłam do Krakowa i dokładnie tydzień później dostałam zlecenie z magazynu RUaH. Miałam pojechać do Zielonej Góry na festiwal jazzowy. Strasznie mi się nie chciało, ale w końcu ruszyłam. Spotkałam Mikołaja (to jego miasto). A ponieważ impreza była nudnawa, a muzycy się nie przygotowali, przez cały koncert musieliśmy gadać. Jak zwykle o tacie.

Mikołaj: – Gadaliśmy, a ja czułem, że odnalazłem siostrę. To było mocne, podświadome uczucie. Wróciłem do domu. Na Naszej Klasie zobaczyłem archiwalne zdjęcie. Andrzej pokazuje maleńką Kasię. Patrzę na tę fotkę i widzę, jakby Andrzej uśmiechał się: „Słuchaj, to jest mój największy skarb. Oddaję ci moją Kasię”. Czułem się jak
Abraham. Słyszałem: wejdź do Ziemi Obiecanej. Nie mogłem nie pójść za tym głosem.

Kasia: – Zaczęliśmy pisać SMS-y. Sto na dzień. Z głupia frant zaprosiłam Mikołaja do Krakowa: śladami Andrzeja Cudzicha (śmiech). Nie miałam żadnych ukrytych intencji. Zero podtekstów.

Mikołaj: – Czułem jedno: powiedziałem Jezusowi: „Rób, co chcesz”, a On przyprowadza mnie do miejsca, na które przez całe życie czekałem. Przekroczyłem próg mieszkania Cudzichów i poczułem się jak u siebie. Ziemia Obiecana. Obietnica spełnia się na moich oczach. Andrzej bierze mnie za rękę i przyprowadza do pokoju, gdzie żył i umierał… Pierwszy raz w życiu poszedłem za tym, co usłyszałem w sercu. Powiedziałem Kasi wprost: wiem, że masz być moją żoną.

Kasia: – Napisał wcześniej SMS-a, że jest zakochany. Spuściłam go SMS-em w stylu: fajnie, fajnie, spokojnie, też się cieszę, że cię zobaczę (śmiech).

Mikołaj: – Ja się otwieram, opisuję rozdarcia i dramaty, a tu taki SMS…

Kasia: Nie potrafiłam nikomu zaufać. Trzymałam facetów na dystans. I gdy Mikołaj wypalił: „Będziesz moja żoną”, zdumiałam się. Spytał, co ja na to. Odpowiedziałam, że nic. I poszłam spać. Niczego nie czułam. Spałam jak suseł. Stało się jednak coś dziwnego: choć obiecałam sobie, że nikomu nie pisnę słówka o swej zagmatwanej przeszłości, zaczęłam opowiadać Mikołajowi o swoich zranieniach. Nakręcałam się i nakręcałam. W końcu zaczęłam się drzeć i rzucać mięsem. Prawie go pobiłam. A potem powiedziałam, że nie wiążę z jego przyjazdem żadnych nadziei i poszłam spać. Byłam pewna, że Mikołaj od razu wyjedzie. Następnego dnia podszedł jednak do mnie i uśmiechnął się: jesteś diamentem do oszlifowania.

Mikołaj: – Mówiłem: Andrzej, o co chodzi? Przyprowadziłeś mnie do siebie i co? Twoja Kasia pokazała niezłe różki. Myślałem, że będzie sielankowo, a ona na „dzień dobry” wystawia pazury.

Kasia: – Działo się jednak coś dziwnego. Bo choć kompletnie nie byłam zakochana, głęboko w sercu czułam pewność: „To jest mężczyzna, na którego czekałaś”. Zawsze w podobnych chwilach było sporo szarpaniny, rozpaczliwe otwieranie Biblii. A teraz pewność. Tylko że – co najgorsze – bez fruwania, emocji. Mówiłam: Boże, przecież ja przez całe życie modliłam się o to, by ktoś przyszedł i powiedział mi od progu: „Będziesz moją żoną”, a teraz, gdy to się stało, niczego nie czuję. Najchętniej wywaliłabym tego faceta za drzwi. Grunt usuwał mi się spod nóg, bo nie czułam tego, co zwykle. Jest jeszcze jeden detal: ja dwa tygodnie wcześniej, rozmawiając z tatą, powiedziałam: Tatuś, widzisz, Bóg mnie nie wysłuchuje, to chociaż ty mi przyślij męża. W dwa tygodnie później… (śmiech) Obcowanie świętych na wyciągnięcie ręki. Miotałam się przez dwa dni. Trzeciego dnia powiedziałam „tak”. Ale bez żadnych fajerwerków. Zawierzyłam w ciemno. Czytałam kiedyś z wypiekami na twarzy w książce „Rockowy kapłan”, że David Pierce podszedł do pewnej dziewczyny i powiedział „Będziesz moją żoną”. Marzyłam o tym, ale twardo stąpałam po ziemi i wiedziałam: takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach. Zdawałam sobie sprawę, że jednym głupim gestem mogę zmarnować chłopakowi życie. Zostawiał dla mnie wszystko: rodzinę, przyjaciół, jedne i drugie studia. Nie miałam akurat jak na złość nikogo pod ręką; ani mamy, ani koleżanek. Byłam z tym wszystkim sama. Teraz widzę, że to też była łaska. Musiałam wszystko sama przetrawić. Po tygodniu byłam… zakochana po uszy. Na ślub wybraliśmy fragment Księgi Tobiasza. Kiedy miałam bogate doświadczenia „związkowe”, czułam się jak Sara. Symbolicznie „moi mężowie umierali”. I czułam, że już nic dobrego nie może mnie spotkać. Modliłam się tym fragmentem. Kiedy pojawił się Mikołaj, od razu wiedziałam, że to jest „nasz fragment”. Zwłaszcza ten: „jest to dziewczę rozsądne, mężne i bardzo piękne, a i ojca ma dobrego” był bardzo na miejscu (śmiech). Ja czytałam: „Ufaj córko, Pan nieba obdarzy cię radością w miejsce twego smutku”; Mikołaj: „Nie bój się, ponieważ od wieków jest ona przeznaczona dla ciebie”. Wszystko się układało w całość. A potem w tajemnicy przed sobą mieliśmy wygrawerować sobie coś na naszych obrączkach. Okazało się, że teraz oboje mamy słowa: „Od wieków przeznaczona dla Ciebie”...

Mikołaj: – Moja rodzina do końca tych wszystkich manewrów nie rozumiała. Ale oni mieli bolesne doświadczenie mojej choroby, zawirowań i widzieli, że wreszcie Pan Bóg pozwala mi wyjść na prostą. Chyba tak właśnie czuli się bliscy Abrahama, który ruszał z Ur w nieznane… Na naszą historię można spojrzeć tylko przez pryzmat wiary. Inaczej jest to kompletne szaleństwo.

Kasia Cudzich-Budniak pisze komentarze bibiljne do „Gościa”, jest na studiach doktoranckich. Pracę magisterską napisała na temat „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz
Mikołaj Budniak kończy teologię w Krakowie, rusza właśnie w trasę koncertową. Będzie grał ze swym kwintetem piosenki Andrzeja Cudzicha. Dziś może o nim powiedzieć… „tato”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.