Znikający obywatel

Tomasz P. Terlikowski

|

GN 09/2010

publikacja 06.03.2010 15:15

Republika i demokracja nie mogą istnieć bez świadomych obywateli, którzy chcą z nimi związać swoje losy. Współcześni politycy robią jednak, co możliwe, by zniszczyć samo pojęcie obywatelstwa i by obywateli zastąpić klientami, którzy, od państwa dostając wszystko, niewiele lub zgoła nic nie dają w zamian.

Znikający obywatel istockphoto

Informacja o pomyśle Platformy Obywatelskiej, by już szesnastolatkom przyznać prawa wyborcze, przemknęła wprawdzie przez media, była przez kilkanaście godzin komentowana, ale nie wzbudziła należytego zainteresowania. Komentatorzy zazwyczaj się od niej odcinali, zwracając uwagę na fakt, że do wprowadzenia takiego rozwiązania konieczna jest głęboka reforma polskiego prawa, a nawet konstytucji. Jednocześnie jednak wskazywano, że intencja tego pomysłu jest szlachetna i że jest to próba „uobywatelnienia” młodzieży oraz zachęcenia jej do brania odpowiedzialności za państwo.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że skutki wprowadzenia w życie pomysłu obniżenia wieku wyborczego byłyby w istocie katastrofalne dla prawdziwego rozumienia obywatelstwa, a co za tym idzie, dla państwa, które takie rozwiązania zaczęłoby promować.

Rzecz wspólna wymaga odpowiedzialności
Pojęcia obywatelstwa nie kształtują bowiem uprawnienia (z fundamentalnym prawem wyborczym) czy przywileje (na przykład zapewnienia za pomocą dystrybucji środków bezpieczeństwa socjalnego dla wszystkich), ale przede wszystkim obowiązki. Obywatel to ktoś, kto dźwiga na sobie odpowiedzialność za losy republiki (państwa). Decyduje się na służbę jej, na poświęcenie części swoich dochodów (za pomocą podatków czy bezinteresownych darów, które trzeba złożyć, gdy ojczyzna jest zagrożona), ale przede wszystkim na oddanie państwu i jego sprawom części swojego czasu i zainteresowania. Gdy trzeba, obywatel nie tylko pokornie zwiększa zaangażowanie czasowe czy finansowe, ale także idzie na wojnę czy angażuje się w działania nadzwyczajne. I dopiero z tych obowiązków wyrastają prawa. Obywatel ma prawo do pomocy socjalnej, bowiem w sytuacji, gdy inni takich środków potrzebują, on im także pomoże. Obywatel ma prawo głosować, bowiem prawodawca ma świadomość, że chce on służyć swojemu państwu i republice, i że owa służba nie jest dla niego przykrym obowiązkiem, który trzeba wypełnić, ale zaszczytem i fundamentalnym zobowiązaniem. Na czym owa służba polega, pokazuje doskonale „Ogniem i mieczem”. Skrzetuski, wzywany przez Rzeczpospolitą do obrony granic, rezygnuje z ratowania swojej ukochanej i idzie walczyć. I to mimo iż serce mu krwawi. Ten typ zaangażowania na rzecz państwa jest właśnie prawdziwym, pełnym obywatelstwem.

Takie powiązanie praw z obowiązkami powoduje dopiero, że akt wyborczy staje się częścią brania odpowiedzialności za losy państwa. Gdy jednak zrezygnujemy z przypominania o obowiązkach, a skupimy się wyłącznie na uprawnieniach, to akt wyborczy ze świadomego uczestnictwa przekształci się w pusty rytuał, z którego wypełnienia łatwo będzie zrezygnować, gdy wymagać on będzie nieco więcej wysiłku (na przykład rezygnacji z wyjazdu, gdy odbywają się wybory). I trudno z takiej perspektywy nie zadać pytania, czy pomysłodawcy przyznania szesnastolatkom uprawnień wyborczych są rzeczywiście przekonani, że tak młodzi ludzie są zdolni do wzięcia odpowiedzialności za swoje państwo. Każdy, kto miał do czynienia z młodzieżą, wie, że tak nie jest. Granice dojrzałości psychicznej wciąż się przesuwają. I coraz częściej można odnieść wrażenie, że powinno się raczej przesunąć wiek wyborczy w górę (na przykład do 25. roku życia) niż w dół.

Klient nie obywatel
Pomysł, by obniżyć wiek wyborczy, jest jednak tylko częścią szerszego procesu niszczenia republikanizmu, który obserwować można w postnowoczesnych demokracjach. Jego istotą jest rozluźnienie i stopniowe zrywanie relacji między obowiązkami a uprawnieniami. Zaczęło się od praw małżeńskich, które przez wieki przysługiwały małżeństwu ze względu na obowiązki, jakie na siebie ono brało, czyli ze względu na trwałość i chęć prokreacji (nie zawsze możliwą do spełnienia z przyczyn
zdrowotnych, ale zawsze deklarowaną), które służą rozwojowi społeczeństwa. Od upowszechnienia rozwodów uprawnienia małżeńskie (choćby podatkowe) są jednak coraz słabiej związane z obowiązkami, a stopniowe wprowadzanie do systemów prawnych konkubinatów (także jednopłciowych), które bez brania odpowiedzialności małżonków otrzymują większość ich praw, jest kolejnym krokiem na tej drodze.

Stopniowe umieranie pojęcia obywatelstwa widać także w wycofywaniu się kolejnych państw z powszechnej służby wojskowej, która od kilku wieków była w krajach europejskich jednym z podstawowych obowiązków mieszkańców republiki. W ten sposób pokazywali oni nie tylko, że są gotowi na śmierć dla swojej ojczyzny, ale również, że są gotowi oddać jej część swojego życia. Zastąpienie poboru służbą zawodową, choć w sytuacji tak szybkiego rozwoju techniki zapewne jest to konieczne (choć powstaje pytanie, dlaczego najnowocześniejsza armia świata, czyli wojsko Izraela, nie dostrzega takiej konieczności), oznacza kres tego zupełnie podstawowego związania obywatela z państwem.
Odrzucenie obowiązków i skupienie się na prawach (ostatnio w mediach można wysłuchać króciutkiej reklamówki, która wzywa ludzi do świadomego obywatelstwa, czyli poznania własnych praw) przekształca jednak obywatela w klienta. Mieszkaniec danego państwa nie jest już traktowany jako dorosła, świadoma osoba, która chce służyć innym i decydować o losach państwa, czerpiąc z tego satysfakcję, ale także realnie z czegoś rezygnując, ale jak klient, któremu trzeba wszystko podstawić pod nos i zapewnić, by wchodzenie do sklepu było dla niego przyjemnością, a nie trudnym nieraz wyborem. Ułatwienia wyborcze są tego najlepszym dowodem. Obywatel powinien zrobić wszystko, co może, by zagłosować; a klienta powinno się zachęcać (prezenty, drobiazgi są tu jak najbardziej na miejscu), by wyraził o naszym produkcie opinię. Jeśli zaś zaczniemy traktować obywatela jak klienta, to niebawem okaże się, że swoje państwo zaczyna on traktować jak usługodawcę, od którego można wymagać, ale któremu nic się od nas nie należy.

Jakość, a nie ilość
Aby odwrócić ten zgubny dla państwa i wspólnoty trend, trzeba jasno powiedzieć (i zacząć tak stanowić prawo, by było to oczywiste), że uprawnienia zawsze muszą wiązać się z obowiązkami, a akt wyborczy powinien być swoistym świętem świadomych obywateli. Jeśli jakiś obywatel nie chce brać w nim udziału, to zamiast przymilać się do tego człowieka, zachęcać go do realizacji swoich praw, choćby przez wydłużanie czasu wyborczego, trzeba powiedzieć jasno: nie, to nie. W demokracji nie liczy się bowiem tylko ilość, ale także jakość. A republiki wcale nie powinni stanowić wszyscy obywatele (i nigdy tak nie było), ale tylko ci, którzy chcą jej służyć i chcą dla niej rezygnować z własnych przyjemności. Jeśli szybko nie powiemy stop odwrotnym tendencjom, to państwo błyskawicznie przekształci się w grupę klientów wyłącznie domagających się praw od innych, a wybory z aktu fundującego republikę przekształcą się w badanie opinii klientów na temat rozmaitych proszków do prania, dla niepoznaki określanych partiami politycznymi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.