W cieniu Hezbollahu

Stanisław Guliński, arabista, znawca problemów Bliskiego Wschodu

|

GN 06/2010

publikacja 11.02.2010 09:56

Kręta droga z doliny Bekaa wznosi się ku granicy izraelskiej. Granicy nie uznawanej przez Liban. Tu miejsca wybuchu przeszłych i przyszłych wojen sąsiadują ze sobą. Kiedyś byli tu templariusze. Teraz jest Hezbollah.

W cieniu Hezbollahu Antyizraelska demonstracja w Libanie (sierpień 2009). W dłoniach demonstrantów głównie żółte flagi Hezbollahu. PAP/EPA/NABIL MOUNZER

Północna połowa miasteczka Ghadżar powinna wrócić do Libanu. Południowa leży na okupowanych przez Izrael Wzgórzach Golan, więc szanujące prawo międzynarodowe mapy pokazują je w Syrii, choć syryjskiej władzy nikt tu od 1967 r. nie widział. Lada chwila ma tu wrócić „normalność”, tzn. Izrael zamierza zwrócić północny kawałek Ghadżar pod kontrolę Libanu. A raczej zwróci pod kontrolę ONZ-owskich sił UNIFIL, bo na południu Libanu państwo z cedrem w herbie reprezentuje partia z kałasznikowem na fladze, czyli Hezbollah. W ramach przywracania „normalności” Liban ma wziąć na siebie dostawy wody dla całego Ghadżar. Izrael będzie dostarczał prąd. Czyli co komu łatwiej. Niedaleko, po libańskiej stronie płynie rzeka Litani. Izraelowi w przeszłości nie raz chodziło po głowie odwrócić jej bieg w kierunku swoich osiedli w kotlinie Hula i w Galilei. Natomiast o elektryczność łatwiej z Izraela, gdyż pozbawiony bogactw naturalnych Liban importuje prąd z Syrii. Ludność Ghadżar – głównie alawici (małe muzułmańskie ugrupowanie religijne, do którego należy rządząca Syrią od 40 lat rodzina Asadów) – też nie pali się do przejścia pod kontrolę Hezbollahu (sojusznika Syrii), który uważa ich za sekciarzy. Wielu z nich przyjęło paszporty izraelskie, co źle im wróży na przyszłość. Negocjacje się toczą i trudno przewidzieć ich wynik.

Geografii nie oszukasz
Trochę dalej na wschód, na stokach biblijnej Góry Hermon, leżą Farmy Szebaa, o które Hezbollah stoczył z Cahalem (armia izraelska) wiele walk. Ich okupacja przez Izrael posłużyła Partii Boga za wymówkę, by jako jedyne ugrupowanie nie musiała po libańskiej wojnie domowej składać broni. Wszak dalej walczy o wyzwolenie okupowanej ziemi libańskiej. Izrael twierdzi jednak, że farmy należą do Wzgórz Golan. Więc jeśli je zwracać, to Damaszkowi. Tak to Izrael broni przed Libanem syryjskich interesów. Tyle że na razie nie widać, by chciał się Golanu pozbywać. Syria też przywykła do straty strategicznego pasma. Całe pokolenie urodziło się i dojrzało w Syrii bez Golanu. To samo pokolenie od 1975 r. dojrzewało w przekonaniu, że Liban to taka „bliska zagranica”, gdzie nie ma kontroli wjazdu, a wolnorynkowa gospodarka i względna swoboda polityczna pozwalały na to, czego nie wolno było w Syrii. Wygodne. W końcu – choć nikt tego głośno nie powie – Syria zrozumiała, że lepszy Liban w garści niż Golan na dachu.

W pewien sposób tak jest do dziś. Po wycofaniu wojsk syryjskich z Libanu w 2005 r. i okresie międzynarodowej izolacji Damaszku, która trwała w zasadzie do ubiegłego roku, wydawało się, że tzw. rewolucja cedrów na trwałe związała Bejrut z Zachodem. Ale geografii nie da się oszukać. Gdy nie ma mowy o podaniu ręki Izraelowi – Libanowi pozostaje tylko Syria. Bliska mu kulturowo i tożsama językowo. Gdy nieuprzedzonym wzrokiem spojrzymy na mapę, zobaczymy, że Bejrut to po prostu naturalny port dla Damaszku. Dlatego nowy premier Libanu Saad al-Hariri schował urazy do kieszeni i w pierwszą od 2005 r. podróż (w grudniu 2009 r.) udał się do Damaszku. Mimo że jeszcze niedawno wskazywał na Syryjczyków jako zleceniodawców zamachu na jego ojca - Rafika.

Twierdza templariuszy
W lewo patrzymy ku ośnieżonym stokom Hermonu, z prawej na wzgórzu leży miasteczko Mardżujun, gdzie żyją chrześcijanie. Pokonujemy wąwóz, by dostać się na szczyt – do ruin, które ludzie Zachodu najczęściej nazywają Beaufort, a okoliczni Arabowie – Szqif (z aramejskiego „skała”) albo Arnoun. Choć trudno uwierzyć, by tak naturalnie umocnionego miejsca nie wykorzystano wcześniej, zachowane ślady wskazują dopiero na okres krucjat. Dopiero – bo to na Bliskim Wschodzie niemal jak wczoraj. Templariusze panowali tu w schyłkowym okresie obecności krzyżowców – w latach 1260–1268.

Po 2,5 wieku wojen, zwycięstwach rycerzy krzyża i kontrataku muzułmanów, przede wszystkim Saladyna, niewiele było w Lewancie punktów kontrolowanych przez Franków. Zwłaszcza w głębi lądu. Ciekawe, że to nie Arabowie – muzułmańscy mieszkańcy tych ziem – byli śmiertelnym wrogiem krzyżowców. Od początku przeciwnikami krucjat byli głównie świeżo przybyli z Azji Centralnej Turkowie. Saladyn był Kurdem, choć dowodził ponadnarodową armią muzułmańską. Gwoździem do trumny krucjat stali się zaś w II połowie XIII w. Mamelucy – mieszanina Turków, Czerkiesów i Gruzinów – niewolników pochwyconych nad wybrzeżami Morza Czarnego i na Kaukazie, z których przez długie dziesięciolecia władcy z klanu Saladyna (Ajjubidzi) w Kairze tworzyli świetnie wyszkoloną gwardię. Bitną, ale bardzo powierzchownie muzułmańską i zwykle nie znającą języka arabskiego.

Osama modli się w kościele
W tym wirze frankijsko-tureckiej konfrontacji Arabów czasem nie było widać. Ciekawym wyjątkiem jest Osama bin Munkidh, arabski XII-wieczny rycerz z syryjskiego Szajzaru. Wojownik, ale też dyplomata i kronikarz, który pozostawił zapis swoich czasów: „Kitab al-I’tibar”, nietypowo przedstawiający historię krucjat. Osama walczył, ale także handlował i dyskutował z krzyżowcami. Z niektórymi krzyżowcami łączyła go nawet przyjaźń. Jak wielu współczesnych Arabów, Osama był kuszony do wysłania swego syna na nauki do Europy, o czym wspomina w swoim dziele: „W wojsku króla Fulko (czwarty król Jerozolimy – Fulko V Młody) był pewien znakomity rycerz frankoński. Zaprzyjaźnił się ze mną (...). Kiedy postanowił powrócić do swego kraju, rzekł do mnie: »Bracie mój, wracam do swojego kraju i chciałbym, abyś posłał ze mną swego syna, niech on popatrzy na naszych rycerzy i nauczy się rozumu oraz rycerskich zwyczajów, a gdy kiedyś powróci, stanie się przykładem rozumnego człowieka«. Zraniły mnie te słowa, które nie mogły pochodzić z mądrej głowy. Syn mój był w tym czasie ze mną i miał 14 lat. Gdyby nawet dostał się do niewoli, to niewola nie wyrządziłaby mu takiej krzywdy, jak wyjazd do krainy Franków”.

Osama utrzymywał także serdeczne kontakty z templariuszami, którzy pozwalali mu nawet modlić się w zamienionym na kościół meczecie. „Pewnego razu, kiedy odwiedziłem Jerozolimę, wstąpiłem do meczetu al-Aqsa. Obok niego był jeszcze mały meczecik, zamieniony przez Franków na kościół. Kiedy przychodziłem do meczetu al-Aqsa – a byli tam templariusze, moi przyjaciele – pozostawiali mnie samego w tym małym meczecie, abym się w nim pomodlił. Wszedłem więc tam pewnego dnia, wyrecytowałem: »Allah jest wielki«, i stałem pogrążony w modlitwie. Nagle rzucił się na mnie jeden z Franków, schwycił mnie i odwrócił twarzą ku wschodowi i krzyknął: »Tak się módl!«. Podskoczyło ku niemu kilku templariuszy, pochwycili go i odciągnęli ode mnie. Przepraszali mnie, mówiąc: »To jest cudzoziemiec, dopiero w tych dniach przybył z kraju Franków i nie widział nigdy, żeby ktokolwiek modlił się inaczej niż zwrócony ku wschodowi«” – wspominał.

Bliskowschodnia układanka
We współczesnej polityce na Bliskim Wschodzie znów jakby nie widać Arabów. Tak zwany front oporu – Hamas, Hezbollah i Syria – z tęsknotą spogląda na Iran, by zrównoważył im potęgę Izraela. Większość – tzw. państwa umiarkowane – liczy na protektorów i sponsorów technologii z Zachodu, głównie z USA, gdzie czarny prezydent obudził w wielu nadzieję. Turcja odkryła na swoim arabskim zapleczu chłonne rynki, gdzie jej produkty sprzedają się o wiele lepiej niż w trudnej konkurencji na Zachodzie. Także tureccy politycy z Partii Sprawiedliwości i Rozwoju „przypomnieli” swojemu krajowi po kilku dekadach dominacji laickiej ideologii Atatürka islamskie, osmańskie korzenie. Wybrani w wolnych i demokratycznych wyborach, szanowani na Zachodzie mogą powiedzieć znacznie więcej i szczerzej niż władcy słabych, policyjnych arabskich państw. Arabska ulica wychowana na micie osmańskiej okupacji świata arabskiego teraz z zazdrością słucha Ankary, rozmawiającej z Europą i Izraelem jak równy z równym. Lub Teheranu, który rozwijając swój program atomowy, zdaje się grać Zachodowi na nosie.

Granica spokojna (pozornie)
Zniszczone przez wycofujących się w 2000 r. Izraelczyków ruiny „pięknej fortecy” nie robią wrażenia. Natomiast piękny widok obejmuje cały styk granic Syrii, Izraela i Libanu. Można tu wygłaszać wykłady z historii współczesnej. Nad zamkiem powiewa żółta flaga Hezbollahu, założonego na początku lat 80. ub. wieku z irańską pomocą. Tablica dumnie wylicza operacje bojowników Partii Boga przeprowadzone wokół zamkowej góry. W siłach UNIFIL, które patrolują południowy Liban, usiłując nie dopuścić do powtórzenia konfrontacji z 2006 r., nie ma arabskich kontyngentów. Z muzułmanów są Turcy (a niebawem przyjadą Malezyjczycy). Granica od czasu ostatniej wojny jest wyjątkowo spokojna. Karny Hezbollah nie pozwala sobie na incydenty w chwili, gdy zależy mu przede wszystkim na skutecznym udziale w libańskiej polityce. Jedyne, rzadkie przypadki ostrzału Izraela to dzieło radykalnych grup palestyńskich. Niestety, jeżeli pojawią się na tej granicy w najbliższym czasie ludzie Osamy, to przyjdą od bin Ladena, a nie od światłego bin Munkidha.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.