Państwo Nikt

Andrzej Grajewski

|

26.11.2009 10:44 GN 48/2009

publikacja 26.11.2009 10:44

Unia ma prezydenta, którego nie zna wielu jego rodaków, oraz minister spraw zagranicznych, która nie otrzymałaby posady nawet w San Marino. Zmiany, które miały Unię wzmacniać, ośmieszają ją.

Państwo Nikt Nowi liderzy Unii Europejskiej: Herman van Rompuy i Catherine Ashton fot. PAP/EPA/DIRK WAEM

W trakcie debaty nad traktatem lizbońskim, jego zwolennicy przekonywali, że nowy ustrój wzmocni pozycję Unii, gdyż na jej czele staną politycy z autorytetem, którzy stanowić będą nową jakość w polityce wewnętrznej oraz wzmocnią jej międzynarodową pozycję. W rzeczywistości przywódcy europejscy w procedurze całkowicie niedemokratycznej i nieprzejrzystej zdecydowali, że pierwszym stałym przewodniczącym Unii będzie dość przypadkowy premier Belgii Herman van Rompuy. Natomiast za dyplomację europejską będzie odpowiadać kompletna ignorantka Catherine Ashton. O wyborze zdecydowali przywódcy największych państw w Unii – Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Premier Donald Tusk, nie kryjąc rozczarowania, także własną decyzją, powiedział, że był to wybór „mało ambitny, ale bezpieczny dla Polski”.

Między toastem a zakąską
Żałosna była procedura wyboru kandydatów: na wspólnej kolacji szefów unijnych przywódców, bez żadnych dyskusji i ocen. Nikogo tak naprawdę nie interesowało, jakie poglądy reprezentują kandydaci i co zamierzają zrobić. Polska propozycja, aby w imię demokracji wybór poprzedziła jakaś forma prezentacji programów, została natychmiast odrzucona przez najważniejsze państwa jako przejaw niestosownej ekstrawagancji. Liczyliśmy, że taką propozycją wzmocnimy pozycję krajów małych i średnich, ale wielcy utarli nam nosa, i to w trójkącie Niemcy, Francja, Wielka Brytania wymyślone zostały kandydatury dobierane na zasadzie: wybierzmy kogoś w oczywisty sposób tak niepoważnego, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że to my rządzimy. Nic więc dziwnego, że przy takim nastawieniu o kwalifikacjach kandydatów przezornie w ogóle nie mówiono. W takich okolicznościach Francja wyciągnęła kandydaturę premiera Belgii, Hermana van Rompuya, a Brytyjczycy z frakcji socjalistycznej dorzucili kandydaturę baronessy Catherine Ashton. Jej głównym atutem miało być, że to Angielka i kobieta. W trakcie kolacji unijnych liderów obie kandydatury zostały szybko zatwierdzone i wszyscy z zadowoleniem oddali się poważnemu zadaniu, czyli konsumpcji. Przedstawiając kandydatury, akcentowano później publicznie, że właśnie chodziło o wybór polityków nijakich, aby dotychczasowi przywódcy mogli nadal błyszczeć pełnym blaskiem i krzepko w dłoniach dzierżyć unijne cugle władzy. Można się z tym poglądem zgodzić, ale wówczas powraca pytanie, po co było tworzyć fikcyjne stanowiska i powoływać na nie osoby, które nie cieszą się poważaniem nawet w gremium, które ich wybrało?

Kim są?
Największym zaskoczeniem był wybór szefowej europejskiej dyplomacji. Nazwisko Catherine Ashton, wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej Unii, jak oficjalnie nazwa j się to stanowisko, nie pojawiało się w żadnych rozważaniach. Cała jej kariera prowincjonalnej specjalistki od kas chorych była budowana na układach w Partii Pracy. Z ramienia tej partii przewodniczyła zarządowi regionalnej służby zdrowia w hrabstwie Herefordshire. Dzięki wsparciu premiera Tony’ego Blaira otrzymała dożywotni tytuł baronessy i zasiadła w Izbie Lordów. W następnych latach była parlamentarnym podsekretarzem stanu w resorcie oświaty, a później spraw konstytucyjnych i sprawiedliwości.

Od października 2008 r. jest unijnym komisarzem ds. handlu. Podobno jej największym sukcesem było przepchnięcie traktatu lizbońskiego w Izbie Lordów. W dyplomacji nigdy nie pracowała, nie ma żadnego doświadczenia międzynarodowego, nie zna świata ani języków. Jest klasycznym produktem polityki partyjnej, która tysiącami takich bezbarwnych postaci zapełnia gmachy publicznych urzędów pod każdą szerokością geograficzną. Odróżnia wprawdzie Ukrainę od Rosji, tak przynajmniej wynika z jej publicznych wypowiedzi, ale na tym jej wiedza na temat wschodniej polityki Unii się kończy. Czy min. Sikorski będzie zadowolony, że w rękach takiego „eksperta” znajdą się priorytety naszej polityki zagranicznej?

Lepiej przedstawiają się kwalifikacje Hermana van Rompuya, chadeka, Flamanda, ekonomisty i filozofa. Zna dobrze angielski, francuski i niemiecki oraz posiada rozległą wiedzę humanistyczną. Pracował w Banku Narodowym, wykładał na wyższych uczelniach, był senatorem i doradcą dwóch premierów Belgii. Niewątpliwe zdolności negocjacyjne wykazał, skłaniając do wspólnej pracy skłóconych Flamandów i Walonów w koalicyjnym rządzie Belgii, którym kierował od kilku miesięcy. Złośliwi twierdzą, że było to możliwe, gdyż w istocie nie ma żadnych wyrazistych poglądów, dlatego trudno się z nim spierać.

Jest przykładnym ojcem i mężem, a ostatnio także dziadkiem. Podobno wyznaje, sympatyczny skądinąd pogląd, że najlepszych decyzji nie podejmuje się wcale. Funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej będzie pełnił przez 2,5-roczną kadencję. Jego kompetencje nie są precyzyjnie ustalone: przede wszystkim ma zwoływać unijne szczyty i im przewodniczyć oraz reprezentować Unię na zewnątrz w sprawach dotyczących wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Kompetencje pani Ashton są bardziej rozległe. Będzie kierowała aparatem kilku tysięcy unijnych dyplomatów oraz odpowiadała za wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa Unii.

Komu są potrzebni?
Odpowiedź jest prosta: nikomu. Stary dylemat, do kogo ma dzwonić prezydent USA, jeśli będzie chciał rozmawiać z przedstawicielem Europy, formalnie został rozstrzygnięty, ale w sposób, który to rozwiązanie zamienił w parodię. Już widzę zdenerwowanie Władimira Putina, zanim zacznie negocjacje z Catherine Ashton. Gdy politycy z Rosji, Azji czy Ameryki będą chcieli załatwić poważne sprawy na naszym kontynencie, nadal będą dzwonić do przywódców Francji, Niemiec lub Wielkiej Brytanii. W komentarzach podkreślano, że chodziło o wybór polityków, których nikt nie zna, nikt nie szanuje i nie wiąże z ich funkcjonowaniem żadnych nadziei. Ten cel został osiągnięty.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.