Grzech zaniedbania

Alina Petrowa-Wasilewicz, dziennikarka KAI

|

GN 45/2009

publikacja 09.11.2009 14:34

Światopoglądowa wojna wydana chrześcijaństwu może zakończyć się laicyzacją państwa. Tak stało się we Francji na początku XX wieku. By do tego nie dopuścić, musimy wypracować nową strategię obecności Kościoła w sferze publicznej.

Grzech zaniedbania W Madrycie w październiku ponad milion osób demonstrowało w obronie życia. Czy u nas tak masowa manifestacja byłaby możliwa? Fot. PAP/EPA/ANGEL DIAZ

Wygasiliśmy już w niebie światła, których nikt nigdy nie zapali – chełpił się w roku wybuchu I wojny światowej francuski minister oświaty René Viviani. Socjalista, aktywny promotor i uczestnik antyklerykalnej kampanii, której celem było wyrugowanie chrześcijaństwa z życia społecznego i wysłanie go do lamusa historii, miał powody do samozadowolenia. W ciągu czterech dziesięcioleci, w imię rozdziału Kościoła od państwa, udało się środowiskom i partiom niechętnym chrześcijaństwu doprowadzić do laicyzacji szkolnictwa, wojska, „upaństwowić” działalność charytatywną, wyrugować z przestrzeni publicznej modlitwę i inne oznaki kultu, zamknąć 261 klasztorów, rozpędzić 30 tys. zakonników, skonfiskować majątek Kościoła szacowany na 421 mln franków.

A druga połowa XIX w. nie zapowiadała takiego rozwoju wypadków – właśnie wówczas nastąpił we Francji gwałtowany wzrost powołań kapłańskich i zakonnych, dynamicznie rozwijały się szkolnictwo katolickie i dzieła dobroczynne, na łamach prasy katolickiej inteligencja toczyła ważne dyskusje, dotyczące przede wszystkim sposobów odnalezienia się chrześcijan w świecie zafascynowanym ideami liberalizmu. Ówcześni katolicy – zarówno duchowni, jak i coraz bardziej aktywni świeccy – mieli wiele powodów do uzasadnionej dumy i zadowolenia – mimo potężnego ciosu zadanego przez rewolucję 1789 r. i nieustających ataków partii antyklerykalnych, Kościół miał mocną pozycję, był silny dzięki swym członkom duchownym i świeckim, był liczącą się i wpływową instytucją, inspirującą partie konserwatywne. A jednak...

Dziś historycy wytykają francuskim katolikom kilka podstawowych błędów. Ze strony biskupów zabrakło reakcji na najważniejsze problemy ówczesnej nauki, a co za tym idzie – podjęcia dyskusji ze środowiskami naukowymi. Zadowalano się starymi metodami apostolskimi, wypróbowanymi w poprzednich dziesięcioleciach. Zarówno duchowni, jak i świeccy nie dostrzegli, w jak wielkim stopniu Kościół traci poparcie mas i całe regiony ulegają dechrystianizacji, nastawiono się na „obsługę swoich”, nie szukając kontaktów z masami indyferentnymi, zignorowano potrzeby nowych klas społecznych.

Historia lubi się powtarzać...
...choć różni się szczegółami, okolicznościami i klimatem. W Polsce – jak niedawno pisał Bogumił Łoziński na łamach „Gościa” – toczy się kolejna odsłona tej batalii, której istotą jest wojna wydana chrześcijaństwu i wartościom, które ono ze sobą niesie. Jakie będą jej wyniki? Czy w przyszłości ktoś będzie mógł przechwalać się tak jak minister Viviani? Odrzucam samosprawdzającą się hipotezę – nie jesteśmy skazani na laicyzację. Także dlatego, że bardzo wiele hipotez już okazało się fałszywych – w Polsce nie nastąpiła gwałtowna sekularyzacja, jak zapowiadali liczni specjaliści, polscy katolicy mogą słusznie szczycić się swoim Kościołem – dynamicznym, w którym są powołania i prowadzi się liczne dzieła charytatywne, edukacyjne i kulturalne. Tak jak francuscy katolicy z końca XIX wieku możemy mieć wiele powodów do satysfakcji. Nie bez podstaw możemy uznać, że jesteśmy silni, że wystarczą stare, wypróbowane metody, no może trzeba wprowadzić jakieś zmiany, ale generalnie wszystko jest OK.

Obawiam się jednak, że w dzisiejszej sytuacji, gdy w Polsce działają świetnie zorganizowane środowiska, które realizują dobrze przetestowane na Zachodzie schematy i podejmują akcje, mające całkowicie zmienić paradygmat naszej cywilizacji, rugując z niego chrześcijaństwo, to po prostu o wiele za mało. W nowych, w pewien sposób znacznie trudniejszych niż za czasów PRL warunkach nie wystarczą niewielkie ulepszenia, a całkowita zmiana strategii, w którą zaangażują się nie tylko duchowni i świeckie elity, ale najszersze kręgi społeczne. Jak dotrzeć do tych zwykłych ludzi, podobnych do XIX-wiecznych Francuzów, którzy odchodzili od Kościoła? Jak ich przekonać, że tylko chrześcijańska wizja człowieka uchroni ich samych, ich rodziny i całe społeczeństwo przed destrukcją, gdy jedyną „świętością” będzie respektowanie własnego egoizmu?

Czy umiemy przekonać miliony Polaków, że obrona nienarodzonych i najsłabszych nie jest „ideologiczną mrzonką katoli”, a leży w interesie każdego, gdyż zaczyna i kończy życie jako słaba i bezradna istota? Czy potrafimy dostrzec żyjących obok nas 5 milionów singli, ich tęsknoty, lęki, problemy z szukaniem swojego miejsca w hierarchii społecznej i spłatą zaciągniętych kredytów? Czy potrafimy wreszcie wykazać, dlaczego rozwiązania Kościoła są dobre dla wszystkich, niezależnie od ich światopoglądu, i przemówić językiem niekonfesyjnym? A jeżeli sprawy będą tego wymagać – czy potrafimy podjąć masowe akcje, by zamanifestować nasze przywiązanie do wartości lub w ich obronie?

Oddajemy walkowerem
Jestem dziennikarką KAI i codziennie czytam dziesiątki informacji o tym, co dzieje się w naszym Kościele. Jest on naprawdę żywotny, owocuje setkami i tysiącami inicjatyw – modlitewnych, charytatywnych, edukacyjnych i kulturalnych. Angażują się w te dzieła dziesiątki, setki tysięcy katolików, których wiara inspiruje do podejmowania ważnych, nieraz trudnych spraw społecznych – opiekują się ludźmi ubogimi i starymi, organizują świetlice i wczasy dla dzieci, podejmują się zadań, których nikt nie chce wykonać. A przy tym się modlą. Należą do około 300 stowarzyszeń i ruchów, często bardzo licznych. Jednak ich bardzo cenna aktywność nie przekłada się na szersze działania społeczne. Jakiś tajemniczy paraliż, może brak doświadczeń i przyzwyczajeń powoduje, że ci katolicy są nieobecni w przestrzeni społecznej.

Media o nich nie piszą, pewnie hołdując zasadzie, że dobre wiadomości źle się sprzedają, a jeżeli są szerzej znani, to co najwyżej w społeczności lokalnej. A skoro są nieobecni w mediach – są nieobecni w ogóle. Ale czy jest możliwe ich zaistnienie, czy udałoby się polskim katolikom zorganizować milionową demonstrację w jakiejkolwiek, ważnej dla nich sprawie, tak jak niedawno Hiszpanom w obronie normalnej rodziny? Ponieważ w przyrodzie nie ma pustki, w przestrzeń społeczną, oddawaną walkowerem przez katolików, wchodzą rozmaite organizacje pozarządowe, które świetnie potrafią zdobywać środki na swoją działalność, przejmują gotowy know how od zagranicznych aktywistów i są świetnie ulokowani w mediach, hołdujących tym samym antywartościom.

Podam bliski moim zainteresowaniom przykład. W czerwcu w Warszawie odbył się Kongres Kobiet Polskich. W Sali Kongresowej przez dwa dni debatowały czołowe feministki. Postulowały wprowadzenie parytetów, prawo do nieograniczonej aborcji, ograniczenie wpływów Kościoła w życiu społecznym. W demokratycznym państwie każdy, kto nie łamie prawa, może organizować dowolne kongresy. Ale kto dał prawo paniom Graff, Środzie czy Janion reprezentowania polskich kobiet? Czy miliony Polek oddelegowało je do walki o ich prawdziwe lub urojone interesy? Czy to był kongres polskich kobiet, czy feministek?

Odpowiedź jest oczywista, ale warto zadać trudne pytania, wrzucając kamyk do własnego ogródka, w tym także autorki tego tekstu. Czy polskie kobiety, inspirowane innymi wartościami niż rewolucyjny żar burzenia starego świata, w tym miliony katoliczek, pracujących ofiarnie w lokalnych stowarzyszeniach i parafiach, potrafiłyby zorganizować podobną inicjatywę w tym samym miejscu, mówiąc o swoich prawdziwych problemach, proponując rozwiązania, pokazując, dlaczego warto żyć według ich wartości?

Odpowiedź też jest oczywista – potrafiłyby, ale byłoby to bardzo trudne z różnych względów. I jest to grzech zaniechania. Warto zauważyć, że organizuje się i skrzykuje wąska grupa aktywistów i aktywistek, którzy są bardzo skuteczni, PR-owo wyszkoleni, przeświadczeni, że „logika dziejów” im sprzyja. Wmawiający, że reprezentują szerokie kręgi społeczne, choć prawdopodobnie nie zapełniliby (na razie) po brzegi bazyliki Mariackiej. Czy większość z nas chce żyć w ciemnościach, obserwując biernie, jak gasną kolejne światła? I co robić, aby tak się nie stało? – Ale jest to temat na całkiem inną opowieść, jak powiedział Kipling.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.