Kumpelkracja

Jacek Dziedzina

|

GN 44/2009

publikacja 03.11.2009 09:59

Jeszcze przed wejściem w życie traktatu z Lizbony Unia Europejska wprowadziła nowy model demokracji: kumpelkrację.

Kumpelkracja Moment podpisania traktatu z Lizbony przez unijnych przywódców 13 grudnia 2007 r. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam - to podstawa kumpelkracji. Fot. pap/EPA/INACIO ROSA

Sposób, w jaki europejskie elity chcą wprowadzić traktat z Lizbony, jest tego najlepszym przykładem: jesteś kumplem (tzn. demokratą), dopóki mówisz tym samym językiem co my. Głos sprzeciwu oznacza wyrzucenie na margines i piętno eurosceptyka. To wbrew skądinąd świętej w Unii zasadzie niedyskryminacji. Traktat z Lizbony kumpelkrację cementuje.

Kumple i frajerzy
W środowiskach rówieśniczych podział na kumpli i frajerów jest naturalnym etapem dojrzewania. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Ale przeniesienie tego na przykład na poziom zakładu pracy jest już groźne: wszelka krytyka funkcjonowania firmy czy choćby głos odmienny oznaczają odsunięcie na boczny tor. A to nie wróży dobrze rozwojowi biznesu. Podobnie w Kościele – nie jest dobrze, gdy jedno credo kojarzy się niektórym z jednym stylem duszpasterstwa i zamknięciem na reformę tego, co reformy wymaga. Jeszcze gorzej wygląda to na poziomie państwowym – najczystsze wydanie tego modelu mieliśmy okazję testować po II wojnie światowej, tyle że zamiast o kumplach mówiono o towarzyszach.

Na poziomie UE – kwiecie demokracji – jest niepokojąco podobnie. Kumplami (demokratami) byli Francuzi i Holendrzy, dopóki nie odrzucili w referendum projektu europejskiej konstytucji. Naprawili to rządzący w tych krajach i traktat z Lizbony przyjęli już sami, żeby kumple nie obrazili się na dobre. Kumplami byli też Irlandczycy, dopóki rok temu nie odrzucili nowego traktatu. Reszta kumpli zaczęła grozić wykluczeniem z ekipy, więc w tym roku głosowanie powtórzono, a zastraszeni Irlandczycy zagłosowali tak, jak kumpel przykazał.

Teraz kumple patrzyli pytająco na polskiego i czeskiego prezydenta. Pierwszy, zgodnie z obietnicą, zaraz traktat podpisał, przez co pozycję wśród kumpli zachował. Drugi – ciągle z podpisem zwleka. Efekt? Ma przechlapane. Kumpelkrację wspierają też aktywnie poprawni dziennikarze. Analizy i wywiady sprowadzają się do pytań, co zrobić, by traktat jak najszybciej wszedł w życie. Ani słowa o wątpliwościach, czy wybrany kierunek jest słuszny.

Jeden telefon do Europy?
Traktat z Lizbony, niestety, pogłębia demokrację kumpli. No bo kto na przykład będzie wybierał przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli „prezydenta” Unii? Przywódcy państw członkowskich na drodze zakulisowych negocjacji. I niby wszystko jest w porządku, bo przywódcy mają legitymację demokratyczną w swoich krajach.

Ale czy to normalne, by o tym, kto będzie reprezentował 27 krajów Unii na zewnątrz decydowało 27 osób (a w praktyce nawet kilkanaście stanowiących większość) na 500 mln obywateli? Nieokreślone są też do końca kompetencje „prezydenta”. W krajach członkowskich sytuacja jest jasna: we Francji konstytucja daje silną władzę, niezależnie, czy w Pałacu Elizejskim mieszka Chirac czy Sarkozy. W Niemczech zarówno dawniej Herzog, jak i dzisiaj Köhler ma tyle samo do powiedzenia – czyli nic – bo tam z kolei rządzi kanclerz. A tutaj? Wygląda na to, że wszystko zależy od ustaleń między kumplami. Jeśli wybiorą Tony’ego Blaira, prawdopodobnie „prezydent” Unii nie będzie zwykłą marionetką, ale nadającym ton politykiem. A co jeśli kumple zdecydują się na kogoś mniej znanego i charyzmatycznego niż były brytyjski premier? Może okazać się zwykłym figurantem. A prezydent USA – ponoć narzekający, że nie ma jednego telefonu do Europy – i tak zawsze będzie dzwonił nie do „prezydenta” Unii, tylko do kanclerza Niemiec, prezydenta Francji i premiera Wielkiej Brytanii. To świadczy tylko o fikcji stworzenia jednej polityki zagranicznej Unii. Zwolennicy traktatu widzą w nim szansę na większą skuteczność i mówienie jednym głosem. Tyle że nieraz już okazało się, iż w sytuacji próby (np. w konflikcie gruzińskim) egzamin unijnej jedności wypada blado. A traktat lizboński, znoszący zasadę jednomyślności w kilkudziesięciu sprawach, umożliwi silniejszym kumplom realizację swoich interesów, podnosząc je do rangi interesów całej Unii.

Unia bez mężów stanu
Przykładem kumpelkracji jest już teraz sposób wybierania przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Został nim wprawdzie przedstawiciel chadeków, którzy wygrali ostatnie wybory do europarlamentu, ale w połowie kadencji odda pałeczkę przedstawicielowi socjalistów, którzy w wyborach ponieśli porażkę. To wszystko po to, by socjaliści poparli w głosowaniu kandydata chadeków. A więc i tutaj dochodzi do porozumienia między kumplami, którzy mają za nic werdykt wyborców. Traktat lizboński wzmacnia zresztą władzę Parlamentu Europejskiego. Ma to być przejaw większego uczestnictwa obywateli UE w polityce europejskiej, bo europosłów wybiera się przecież w wyborach powszechnych. W efekcie PE może okazać się jeszcze mocniejszym narzędziem forsowania interesów kumpli, kosztem słabszych i inaczej myślących partnerów. Już teraz PE próbuje nakłonić Unię, by przekazywała rocznie 30 mld euro na pomoc krajom najbiedniejszym w ich walce z... ociepleniem klimatu. Skutecznie lobbują tutaj działacze Greenpeace. To pochodna tzw. pakietu klimatycznego, który w praktyce oznacza zabójstwo gospodarek opartych głównie na energii z węgla.

Nie dość, że już sam pakiet będzie nas sporo kosztował, to jeszcze mamy ponosić koszty walki krajów najbiedniejszych z największym, według unijnych kumpli, zagrożeniem dla świata. Unia walczy dziś z mitycznymi zagrożeniami, a nie robi nic, by stawić czoła faktycznym problemom. Jedną ręką wojuje z „ocieplonym klimatem” (m.in. z atakiem zimy w październiku), a drugą finansuje z unijnego budżetu (a więc także z naszych pieniędzy) oenzetowskie programy aborcyjne w Chinach. Traktat lizboński wprowadza niepotrzebnie zbyt wiele regulacji. Tymczasem Unia potrzebuje oddechu, a nie kolejnych dopuszczalnych parametrów i przepisów. Przeciwnicy traktatu z Lizbony nie są żadnymi eurosceptykami. Takim hasłem miotają kumpelkraci i ich wyznawcy. Przeciwnicy traktatu z Lizbony mówią: Europie nie mogło zdarzyć się nic lepszego nic integracja europejska. Ale nie może się ona odbywać kosztem demokracji. Niestety, wygląda na to, że w Unii nie ma już miejsca dla mężów stanu. Zagłuszyli ich przedstawiciele kumpelkracji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.