W irańskim kotle

Stanisław Guliński, arabista, znawca problemów Bliskiego Wschodu

|

GN 44/2009

publikacja 02.11.2009 14:18

Gdy w zamachu w irańskim Piszin zginęły 42 osoby, trudno było doszukać się współczucia w relacjach światowych mediów. Wśród zabitych byli bowiem wysocy rangą dowódcy Korpusu Strażników Rewolucji, zbrojnego ramienia władz w Teheranie.

Zaniepokojeni programem nuklearnym Iranu, postępującą militaryzacją 70-milionowego państwa ajatollahów i wzrastającą potęgą polityczną tego patrona światowego szyizmu, rzucającego coraz większy cień na cały Bliski Wschód – skłonni jesteśmy widzieć w każdym przeciwniku Iranu naszego sprzymierzeńca. A wśród ofiar było także 10 przywódców miejscowych plemion Beludżów. Bo i autorzy zamachu w Piszin – fanatyczne ugrupowanie sunnickich Beludżów Dżundallah (Wojsko Boga) jest jak najgorszym kandydatem na sojusznika Zachodu. Jego przywódcy chełpią się osobiście dokonywanymi egzekucjami złapanych ofiar, a podlegli im bojownicy działają często w taktycznych sojuszach z talibami. Wspieranie, choćby dyskretne, takich ludzi może kiedyś odbić się „binladenowską” czkawką.

Skąd przyszli zamachowcy?
Piszin leży tuż nad słabo strzeżoną pakistańską granicą. Półkoczowniczy Beludżowie mieszkają po obydwu jej stronach, a także na południu sąsiedniego Afganistanu – będąc jeszcze jednym wielkim narodem bez państwa. Kolejną niegojącą się raną regionu, posypaną solą podziału religijnego. Beludżowie tkają piękne, czarujące kolorystyką dywany, cenione przez koneserów na Wschodzie i na Zachodzie. Turyści z rzadka zapuszczają się w ten ryzykowny rejon, którego atrakcją jest jedyne w Iranie miejsce występowania krokodyli. Władze irańskie, węsząc tropy interesów Zachodu, natychmiast po zamachu oskarżyły Pakistan (sojusznika Waszyngtonu) o udzielanie Dżundallahowi schronienia, a USA i Wielką Brytanię o sponsorowanie terrorystów. Pakistan zarzekł się, że nigdy nie będzie odskocznią do działań przeciwko Iranowi. Wszyscy jednak wiedzą, że rząd w Islamabadzie nie kontroluje wielu własnych terytoriów zamieszkiwanych przez Beludżów (podobnie jak pasztuńskich na granicy z Afganistanem). USA również wyparły się ataku w Piszin, ale już w ubiegłym roku dobrze poinformowany dziennikarz Seymour Hersh wyjawił, że na tajne operacje przeciwko Teheranowi CIA otrzymało 400 mln dolarów.

To nie jest pierwszy taki przypadek w stosunku do Iranu. W latach 2006–2008 (w czasie najintensywniejszej obecności USA w Iraku) na przygranicznych terenach irańskich pojawiła się kurdyjska partyzantka PJAK („Partia Wolnego Życia”), która uwikłała w walki najliczniej stacjonujące w tym rejonie jednostki pasdarów. W „tajemniczy” sposób korzystała ona z irackich baz i kanałów werbunkowych PKK – kurdyjskiej partyzantki występującej przeciwko Turcji. Aby nie antagonizować sojuszniczych władz w Ankarze, Amerykanie musieli czuć konieczność powstrzymania PKK i skierowania jej energii w „bardziej pożądanym kierunku”. Nikt nigdy niczego nie potwierdził, ale niewiele wcześniej marksistowskich przywódców PJAK widywano w waszyngtońskich progach. Pod koniec 2008 r. PJAK nagle ogłosiło zawieszenie swojej działalności, być może w związku ze zbliżającą się ewakuacją sił USA z Iraku i pogłębianiem się turecko-irackiej współpracy.

Egzotyczne sojusze
Można zrozumieć, że nowa administracja amerykańska, która postawiła na dialog w stosunkach z Iranem i zrezygnowała z grożenia otwartą interwencją zbrojną w celu powstrzymania irańskiego programu atomowego, nie ma wielu opcji do dyspozycji. „Szarpanie” Iranu, pociąganie za sznurki bolączek jego licznych mniejszości może być skutecznym sposobem wyczerpania zasobów kraju, który sili się na podbój kosmosu i miewa mocarstwowe sny, a nie jest w stanie przetworzyć na własne potrzeby ropy naftowej, której eksploatacja przynosi mu lwią część dochodów.

Iran zamieszkują w połowie mniejszości: Azerbejdżanie, Kurdowie, Arabowie, Beludżowie i wiele innych. Dochodzi tu jeszcze przecinający cały świat islamu i zaostrzony ostatnio konflikt szyicko-sunnicki. Mimo że sunnici stanowią ok. 15–20 proc. ludności Iranu, w Teheranie nie ma ani jednego sunnickiego meczetu. Także w innym wielkim mieście – Maszhadzie – jedyną taką świątynię niedawno rozebrano. W tym kraju, rządzonym przez reżim, którego „mitem założycielskim” stała się wojna z sunnitą Saddamem Husajnem, sunnici nie mają szans na karierę urzędniczą, polityczną, a tym bardziej wojskową.

Czy należy współczuć Iranowi? W odpowiedzi przychodzi na myśl znane i w Iranie przysłowie: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”. Islamska Republika Iranu zbudowała swoją politykę regionalną w pierwszych latach po obaleniu szacha (1979 r.) na dążeniu do „eksportu rewolucji islamskiej”. W 1998 r. słyszałem w Teheranie irańskiego wykładowcę z żalem mówiącego o fiasku tej awantury. Posiany wówczas wiatr do dziś pozwala łopotać sztandarom Hezbollahu.

Jednak świadomie rozniecony ogień szyickiej bojowości coraz częściej wraca burzą w stronę Iranu. Zaniepokojone opanowaniem ośrodków władzy w Iraku przez szyitów (wraz z Kurdami) oraz groźbą nuklearnej supremacji nad światowym centrum wydobycia surowców energetycznych – Zatoką Perską sunnickie państwa arabskie (na czele z Egiptem i Arabią Saudyjską) zwierają szeregi i gotowe są na sojusz choćby z Turkami, a (po cichu) nawet z Izraelem, byle tylko powstrzymać irańskie ambicje. Iran ciężko pracuje na tak egzotyczny sojusz.

To po prostu Beludżystan
W gorącym czasie po ostatnich (czerwiec 2009 r.) wyborach prezydenckich w Iranie liczne, niezadowolone mniejszości zachowały spokój. Gdy przez ulice Teheranu przetaczały się kolejne demonstracje nawołujące do reform, demokratyzacji i anulowania (sfałszowanych w powszechnej opinii) wyników powtórnej elekcji Ahmadineżada, bezdroża Beludżystanu, góry Kurdystanu i ulice arabskich miast Khuzestanu były wyjątkowo spokojne. Demonstranci w stolicy z nadzieją, a potem z wyrzutem, patrzyli też ku azerskiemu Tabrizowi, gdzie manifestanci dwa razy w irańskiej historii współczesnej przechylili szalę rewolucji: w 1906 i 1979 roku.

Tabriz, podobnie jak inne miasta zamieszkiwane przez nie-Persów, milczał. Azerowie pamiętają rodzimy skandal karykaturowy z 2006 r., kiedy pewna gazeta opublikowała rysunek przedstawiający karalucha odzywającego się po azersku. W zamieszkach zginęło wówczas ponad 50 osób. W przeciwnikach Ahmadineżada Azerowie rozpoznali te same środowiska, które wyszydzały ich w 2006 r. jako obywateli drugiej kategorii. Dla mniejszości irańskich demonstracje, w których Zachód chciał widzieć krzyk tęsknoty za swobodami, były sygnałem odradzania się perskiego nacjonalizmu. A tego się boją.

Warto wziąć pod uwagę jeszcze jedno wytłumaczenie skali mordu w Piszin i zdumiewającej łatwości, z jaką zamachowcy dotarli na spotkanie z udziałem tak wysokich, a więc dobrze strzeżonych dowódców irańskich. Jak zauważa polski dyplomata, pracujący niegdyś w Teheranie, już kilka razy dochodziło do tajemniczych „wypadków” czy „zamachów”, wyglądających jak wewnętrzna czystka w Korpusie Strażników.

Beludżystan zawsze był niebezpieczny. To z perspektywy Teheranu „kresy” Iranu, słabo zagospodarowane, zamieszkane przez ludzi pozostających w silnych więzach plemiennych. W XIX w. szachowie zsyłali tu tych, którzy popadli w niełaskę. By utrzymać ten dziki teren w ryzach, miejscowe dowództwo Korpusu Strażników, odpowiadające za kontrolę obszarów przygranicznych, musi co jakiś czas organizować spotkania ze starszyzną Beludżów. Właśnie w czasie takiego spotkania 18 października doszło do zamachu. To nie był wyjątkowy incydent. Dżundallah atakuje tu od 2003 r., a po każdym zamachu na szubienicach stolicy prowincji – Zahedanu – kołyszą się nowe zwłoki powieszonych w odwecie

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.