Słodkiego, miłego życia

Marcin Wójcik

|

GN 42/2009

publikacja 20.10.2009 08:23

W Leśmierzu cukrownia była od 170 lat. Dawała pracę i utrzymanie wszystkim mieszkańcom. I przynosiła spore zyski państwu. A jednak właśnie została zlikwidowana.

Słodkiego, miłego życia Grzegorz Grabarczyk siedzi na jednym z wielu pni ściętych topoli. Odgradzały one osiedle dworaków od osiedla cukrowników fot. Marcin Wójcik

Dla urody oczu dobrze jest czasami wypłakać się z cebulą. Ale mieszkańcy Leśmierza w województwie łódzkim wciąż mają łzy w oczach, kiedy widzą w telewizji buraki. Wszystko przez decyzję o likwidacji 170-letniej Cukrowni Leśmierz. Mimo że zakład nie miał długów i przynosił całkiem niezłe zyski! Rok temu na bruk poszło około 160 pracowników stałych, drugie tyle pracowników sezonowych i 2 tys. plantatorów z okolicznych miejscowości. Tym sposobem buraczany region powoli znika z mapy kraju, choć dzisiaj w Unii Europejskiej brakuje cukru i niektóre państwa chcą go sprowadzać aż z Indii. Polski niedobór to ok. 200 tys. ton, a przecież niedawno byliśmy w trójce największych eksporterów cukru w Europie. Dziś radzimy sobie dzięki importowi. Za to gorzej idzie ludziom, którzy związali swoje życie z burakiem. – Cały kraj lituje się nad stoczniowcami, a o naszej tragedii mało kto wspomina – mówi Grzegorz Grabarczyk, zwolniony z cukrowni po 26 latach pracy.

Topole między kastami
Leśmierz do niedawna zamieszkiwały trzy grupy ludzi. Były to nieformalne kasty. Do najwyższej należeli pracownicy cukrowni. Nieco niżej usytuowali się pracownicy Państwowego Gospodarstwa Rolnego, zwani dworakami, ze względu na fakt, że ziemie PGR-u prawdopodobnie należały kiedyś do dworu. Na samym dole hierarchii kastowej znaleźli się pozostali mieszkańcy, pomijając inteligencję. Topole oddzielały bloki zamieszkane przez pracowników PGR-u od kamienic dla rodzin zatrudnionych w cukrowni. – Nie było mowy o wspólnym podwórku. Kiedyś dzieci cukrowników nie mogły bawić się z dziećmi „dworskimi”. Aleja drzew była granicą – wspomina Grzegorz.

W mniemaniu miejscowych Leśmierz nigdy nie był ani wsią, ani miastem. Był osadą, czyli czymś pomiędzy. Ten, kto wyrwał się ze wsi do Leśmierza, awansował w społecznej drabinie. Ludzie mówili, że mu się w życiu poszczęściło, bo mógł pracować w cukrowni albo w PGR. Tadeusz Ewiak daleko szczęścia nie szukał, gdyż urodził się w Leśmierzu. Przez 35 lat pracował jako palacz w zakładowej kotłowni. Dziś ma pewnie po pięćdziesiątce, ale jeszcze nigdy nie kupił w sklepie cukru. – Każdy pracownik otrzymywał darmowy cukier. Starczało na cały rok – mówi Tadeusz, zwany „prezesem” z racji przewodzenia przyzakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej. – Nasz wyrób to dopiero była słodycz! Do herbaty wystarczyła płaska łyżeczka.

W miejscowych spożywczakach biała słodycz raczej nie schodziła z półek, bo każdy miał ją w domu za darmo. Ale za to wszystko inne znikało, łącznie z szynką i delikatesami. Mało kto brał na zeszyt. Młodzi i starzy płacili gotówką. W ten sposób wieść o krainie cukrem stojącej roznosiła się po okolicy. – Przyjechaliśmy tutaj z mężem wiele lat temu. On został kierownikiem szkoły, a ja – kierowniczką zakładowej kuchni – mówi Irena Barańska. – Przez blisko 30 lat zastanawiałam się, co mam robotnikom ugotować na obiad – wspomina z nostalgią.

Nie zdążyli z by-passami
Stojącą w centrum wsi cukrownię niektórzy porównują do... serca. To w cukrowni zaczynał się krwiobieg wielkiego organizmu, jakim był Leśmierz. Zakłady gwarantowały: stałą i pewną pracę, ciepłą wodę w kranie, a w zimie – rozgrzane kaloryfery w całej osadzie. Ta sama kotłownia, która dostarczała parę niezbędną przy obróbce buraka, ogrzewała również bloki cukrowników i dworaków. Po dziś dzień nie ma w osadzie innego źródła ciepła. – Coś tam wójt mówił o gazie, ale gazu to my nie chcemy, bo drogi i Ruski mogą go przykręcić w każdej chwili. Chcemy ciepła z cukrowni – komentuje Zofia Bartczak. Razem z Genowefą Łuczak z rozrzewnieniem wspominają czasy minionych kampanii. – Dawniej kampania trwała do pięciu miesięcy, a w ostatnich latach zamykała się w trzech – tłumaczy Genowefa. Nie chodzi bynajmniej o kampanię wyborczą do lokalnego samorządu. Chodzi o jesienną zwózkę buraków i ich obróbkę – do etapu zapakowania cukru w papierowe worki. Cukrownia Leśmierz przyjmowała buraki od około 2,5 tys. plantatorów! Fabryka pracowała dzień i noc. Z komina nad osadą unosił się dym, a w powietrzu czuć było zapach buraczanych igrzysk. Przy kampanii pracowało około 300 osób (dawniej nawet 600) i można było nieźle zarobić. W miesiącach martwych (po kampanii) zakład zatrudniał ponad 150 osób, głównie przy naprawie i konserwacji maszyn.

Delikatesy idą opornie
Mogłoby się wydawać, że obecnie w Leśmierzu nie ma bezrobocia, bo nikt tu o bezrobociu nie mówi. W Leśmierzu wszyscy mówią o kuroniówce. Zasiłek zagościł w prawie każdej rodzinie. Kuroniówka i odprawy dla zwolnionych uśpiły ducha przedsiębiorczości, którego w Leśmierzu jak na lekarstwo, bo cukrownia prawie przez dwa wieki wszystko podawała na tacy. – Boję się, że ludzie oswoją się z ubóstwem i nie będą nawet szukać zatrudnienia – mówi ks. Krzysztof Tracz, proboszcz w Leśmierzu. – Dostali, co prawda, odprawy, ale pieniędzmi trzeba umieć gospodarować, w przeciwnym razie szybko ich zabraknie.

Od jakiegoś czasu zamartwia się także pani Ewa, która wspólnie z panią Jadzią prowadzi w osadzie sklep spożywczy. Co prawda ze sklepowych półek znika wreszcie cukier, ale za to delikatesy długo leżą. Zamknięcie cukrowni uderzyło także w plantatorów buraków z okolic Leśmierza – na potęgę przekształcają się w badylarzy, co dziś oznacza tych, którzy uprawiają jarzyny pod folią. Zwolnionych cukrowników również przekształcano, bo tak przewidywały unijne standardy. – Około 100 osób uczestniczyło w kursach na wózek widłowy, koparkę i magazyniera. Z tego, co wiem, w wyuczonym na nowo zawodzie pracuje może dwóch–trzech cukrowników – mówi Tadeusz Ewiak.

Specjalista od czarnej roboty
W województwie łódzkim największe bezrobocie występuje w powiecie zgierskim, do którego należy Leśmierz, i pod tym względem powiatowe statystyki nigdy nie były kolorowe. To jednak nie przeszkodziło ukręcić łba kurze znoszącej złote jaja. – Cukrownia nie była zadłużona i nawet przynosiła zyski, ale widocznie był odgórny nakaz likwidacji i nic się nie dało zrobić – mówi wójt gminy Ozorków Władysław Sobolewski. Do Leśmierza zawitał prezes Robert Sikorski. Ten sam Sikorski, który kilka lat wcześniej likwidował cukrownię w Ostrowach, oddalonych od osady o kilkadziesiąt kilometrów. – Wiedzieliśmy, że specjalista od zamykania cukrowni będzie się chciał wykazać również u nas – mówi nasz rozmówca, proszący o anonimowość. – Zlikwidowali cukrownię bez długu, bo dzięki temu Krajowa Spółka Cukrownicza nie musi spłacać zadłużenia, a to, że tyle ludzi straciło pracę, jest mało ważne – twierdzi.

W latach 2008–2009 zamknięto w Polsce cztery cukrownie, podlegające Krajowej Spółce Cukrowniczej. Powód? Redukcja limitu produkcji cukru dla KSC. W zamian spółka otrzymała wielomilionowe dotacje z UE na potrzeby restrukturyzacji (czytaj: zwolnienia ludzi). Wójt Sobolewski chce, żeby cukrownia przekazała gminie w dzierżawę swoją własność, czyli park i stawy w centrum Leśmierza. Urokliwy widok – namiastka warszawskich Łazienek. Przedsiębiorczy wójt ma nawet pewne plany związane z parkiem. – Zbuduję tutaj muszlę koncertową – uchyla rąbka tajemnicy. Tylko czy dworacy i cukrownicy będą mieli ochotę na zabawę po tym, co ich spotkało? Likwidacja 170-letniej cukrowni przyniosła dla regionu nie tylko straty ekonomiczne. Leśmierz stracił też swoją tożsamość. Czy takie są właśnie unijne standardy? – Teraz to nawet nie mogą nam życzyć słodkiego, miłego życia – podsumowuje Grzegorz.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.