Tytus uczył się w domu

Mateusz Matyszkowicz, filozof, były doradca ministra edukacji

|

GN 40/2009

publikacja 06.10.2009 20:26

Chcielibyście sami uczyć swoje dzieci w domu, ale nie bardzo wiecie, jak to robić? Oto kilka sprawdzonych sposobów.

Tytus uczył się w domu Dzieci uczone przez rodziców nie muszą przesiadywać w szkolnych ławkach. Uczą się podczas wycieczki po mieście lub podczas pracy w przydomowym ogrodzie fot. stockXchng/0Odyssey

Pamiętają Państwo komiksy o Tytusie, Romku i A’Tomku. Pewnego dnia A’Tomek zamknął się w łazience. Przyjaciele nie wiedzieli, co się dzieje. Wreszcie drzwi się otworzyły. Okazało się, że A’Tomek podłączył odkurzacz do wanny i w ten sposób skonstruował nowy pojazd – wannolot. Tym pojazdem wesoła grupka okrążyła kulę ziemską. Komiksy o Tytusie, Romku i A’Tomku w większości powstały w PRL. W czasie, gdy szkoła była jednym z narzędzi komunistycznej indoktrynacji. Sam Papcio Chmiel dawał jej odpór, tworząc komiksy popijane coca-colą. Nie w coca-coli jednak tkwiła ich siła, ale w przygodach. Te zaś miały na celu przekazywanie wiedzy inaczej niż w oficjalnej szkole. Kiedy więc Tytus musi zdawać poprawkę z geografii Polski, nie zamyka się w szkolnej bibliotece, ani nie wynajmuje korepetytora, ale udaje się w szaloną podróż po kraju. Trudno o komiks bardziej użyteczny dla rodziców uczących swoje dzieci w domu.

Edukacja domowa jest w Polsce możliwa od 1991 roku. Od kilku miesięcy jest o nią łatwiej. Dawniej potrzeba było zgody dyrektora szkoły rejonowej. Dziś wystarczy zapisać dziecko do dowolnej szkoły i tam wystąpić o zgodę na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą – bo taka jest prawna nazwa tej formy uczenia. W praktyce można więc wybrać taką szkołę, która jest przyjazna rodzicom pragnącym uczyć swoje dzieci w domu. Dziecko musi zdawać regularnie partie materiału przewidziane w podstawie programowej i w programach, których używa szkoła. Nie musi jednak uczyć się ich dokładnie tak samo jak w szkole. Wróćmy do komiksowego Tytusa i wyobraźmy go sobie w ławce szkolnej. Trudne, prawda? A teraz pomyślmy o Tytusie w bzikolocie. To już łatwiejsze. Jeden i drugi Tytus uczy się tego samego, ale każdy w inny sposób.

Wyprawa pierwsza: zamek
Nasz rodzinny bzikolot dociera do Zamku Królewskiego. Nie, nie cierpimy na nadmiar czasu. Ale gdybyśmy tego dnia nie polecieli do zamku, spędzilibyśmy go w galerii handlowej i przez cały dzień kupili w niej dokładnie tyle, ile w dwadzieścia minut w wiejskim sklepiku. Za to zamku nie mamy we wsi, warto więc wybrać się do niego bzikolotem. Zamki i pałace lubimy szczególnie, bo są to trójwymiarowe podręczniki. Ot, kilka pomysłów. Wyprawa szlakiem zwierząt zamkowych. Kozłów, papug, byczków i orłów. Zaliczamy w ten sposób elementy geografii, biologii, historii, literatury i wf. (zamkowe posadzki idealnie nadają się bowiem do ślizgania). Następnym razem robimy szlak zegarów. Kiedy indziej – mitologii. Nauczyciel pracujący z trzydziestoosobową grupą będzie na to samo potrzebował dziesięć razy więcej czasu. I pomimo szczerych chęci zanudzi publikę.

W zamku, podobnie jak w Wilanowie i Łazienkach, uczymy się pocztu królów polskich. Przed nami jeszcze wyprawy na Wawel w tym samym celu. Czy dzieci się nudzą? Nie, bo w takim trybie wiedza nie służy do jednokrotnego użytku. Wykucia, zdania i zapomnienia. Ona cały czas jest potrzebna i nieustannie powtarzana. Co więcej, angażuje zmysłowo. Ją widać, słychać, często jej można dotknąć, a nieraz i poczuć.

Wyprawa druga: własna grządka
Że tak uczyć można tylko w wielkim mieście, w dodatku z odpowiednim historycznym zapleczem? Nic podobnego. Wystarczy założyć grządkę z ziołami i mamy najlepszą pod słońcem pracownię biologiczną. Sześciolatek będzie wiedział, czym jest fotosynteza (w szkole dowiedziałby się znacznie później i szybko zapomniał), jak pachnie tymianek, jakie są typy liści. Dlaczego róże kwitną. Nasze dzieci zafascynowało to, że rośliny też mają swoje rodziny. Z jakiej rodziny jest ta roślinka? I wszystko wiadomo. Bzikolot nie musi więc pokonywać wielu kilometrów, ale wylądować tuż przed domem. Koniecznie zabierzmy wtedy ze sobą książkę. Przy grządce szczególnie miła jest lektura Pana Tadeusza. Wybieramy najlepsze opisy przyrody i najbardziej smakowite fragmenty o Zosi. Lekturę można przerywać – dygresje, dopowiedzenia i uwagi są jak najbardziej na miejscu. Nie musimy przecież opanować trzydziestoosobowej grupy, ale najwyżej kilkoro dzieci. Pamiętajmy też, że w ogrodzie mamy dżdżownice, mrówki, pająki, a niestety także mszyce. Przylatują ptak i przechodzą obok sąsiedzi. Teoretycy mówią, że wszystko jest sytuacją pedagogiczną – czyli że każdą okoliczność możemy wykorzystać edukacyjnie i wychowawczo. Zaletą nauki w ogrodzie jest to, że może ona odbywać się także przez działanie. Może uda nam się namówić dzieci, żeby miały własną grządkę, o którą same zadbają. Uczenie zlewa się tutaj z wychowywaniem. Szkoła często musi stawać przed wyborem, czy w danym momencie uczyć, czy wychowywać. Kiedy zaś uczymy się przez działanie – uczenie i wychowanie są tym samym. Nie ma więc odrębnej godziny, zwanej godziną wychowawczą. Codziennie mamy tak naprawdę dwadzieścia cztery godziny wychowawcze.

Wyprawa trzecia: kościół
W szkole, zwłaszcza tej publicznej, religia jest szczególnie trudnym tematem. Jej obecność w formie osobnych lekcji jest wprawdzie czymś naturalnym. W klasach najczęściej wiszą krzyże. Uczniowie w większości są wierzący. Ale religia i tak jest traktowana jako coś osobnego. Mamy wszystkie przedmioty plus religię. Szkoła publiczna ma bowiem tak działać, by dobrze się w niej poczuło także dziecko wyznające inną religię. W domu takich problemów nie mamy. Religia nie musi być czymś osobnym. Może ściśle się łączyć z innymi dziedzinami, przenikać je, dopełniać, czy wręcz nadawać im sens. Lekcją religii może być nauka matematyki, biologii, historii, literatury czy po prostu zwykła rozmowa z dzieckiem. I przede wszystkim wciąż niewykorzystany, także w naszym domu, potencjał drogi do kościoła. Czas, który najczęściej poświęcany jest na głupią pogawędkę lub nerwowe poganianie, zrzędzenie na pogodę i obgadywanie przechodniów. W zasadzie prawie zawsze jest ten czas marnowany. A mógłby to być znakomity moment na naukę religii. Opowiedzenie dziecku historii biblijnej, omówienie problemu, nauka katechizmu i elementów liturgii. Czasem wystarczy pół godziny – po piętnaście minut na drogę w każdą stronę.

Jeśli przypatrzymy się naszemu życiu i czasowi, który spędzamy z dziećmi, zaczynamy dostrzegać, jak wiele marnujemy. Dla nas, chrześcijan, czas nie jest do końca własnością. Bardziej go otrzymujemy niż mamy, i wciąż musimy pamiętać, że będziemy z niego rozliczeni. Podobnie i dzieci, bardziej otrzymaliśmy je na wychowanie, niż mamy na własność. Z tego też będziemy rozliczeni – zarówno w obecnym życiu, jak i przyszłym. Niezależnie od tego, czy dzieci uczymy w domu formalnie, czy nieformalnie. Edukacja domowa nie jest bowiem czymś niezwykłym. To tak naprawdę zwykła działalność rodziców, tylko że w większym natężeniu i z konsekwencjami prawnymi. Nie wszyscy muszą się na nią decydować i większość pewnie się nie zdecyduje. Przynosi ona jednak wartość dla każdego. Uświadamia bowiem odpowiedzialność rodzica za własne dzieci. I to, że jest on przede wszystkim nauczycielem, a nie dostawcą gadżetów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.