Asy i kiksy

Jarosław Dudała

|

GN 39/2009

publikacja 28.09.2009 13:02

Polski futbol i siatkówka, czyli czym różnią się te obrazki…

Asy i kiksy Złote medale zdobyte przez naszych siatkarzy w Turcji to sukces sportowców, trenerów, działaczy i kibiców. Sukces ten pokazuje, że Polacy mogą być w czymś najlepsi w Europie fot. east news/AFP PHOTO/MUSTAFA OZER

Jest 1998 rok. W katowickim Spodku odbywa się halowy turniej piłki nożnej. Dziś już nikt nie pamięta, kto z kim grał. Wszyscy pamiętają za to zadymę, w której brało podobno udział około 5 tysięcy kiboli. Kultowa dla polskiego sportu hala została zdemolowana. Niedługo potem w tym samym miejscu grała reprezentacja polskich siatkarzy. Chyba wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak fantastycznie można się bawić, oglądając siatkówkę. Piękne dziewczyny kibicowały naszym razem ze swoimi chłopakami. Nieoficjalnym hymnem polskiej siatkówki, zagrzewającym zawodników do walki w najtrudniejszych momentach, stała się ballada „W stepie szerokim” z filmu „Przygody pana Michała”. I nawet ten utwór Wojciecha Kilara, śpiewany przez kibiców wraz z Leszkiem Herdegenem, tak bardzo różni się od znanych z piłkarskich stadionów wulgarnych śpiewek na melodię: „Guantanamera”…

Tak, chcę powiedzieć, że zdobyte niedawno przez Polaków mistrzostwo Europy w siatkówce mężczyzn to po części zasługa naszych kibiców. Ten sport nie ma chyba równie zapalonych fanów w żadnym kraju na świecie, a już na pewno nie w Turcji, gdzie rozegrane zostały niedawne mistrzostwa. Zainteresowanie kibiców było tam niewielkie, a organizacja fatalna. W Polsce jest zupełnie inaczej, co potwierdzają działacze światowej federacji siatkarskiej. To dlatego odbył się już u nas finał Ligi Światowej, a na 25 września zaplanowano inaugurację organizowanych w Polsce mistrzostw Europy w siatkówce kobiet.

A gdyby tak w PZPN…
Po części sukces w Izmirze, podobnie jak zdobyte przed paru laty w Japonii wicemistrzostwo świata siatkarzy i mistrzostwo Europy kobiet, to zasługa Polskiego Związku Piłki Siatkowej i współpracującego z nim sponsora – firmy Polkomtel, która jest właścicielem sieci telefonii komórkowej Plus. Był w tej współpracy moment kryzysowy. Polkomtel zagroził, że wycofa się ze sponsoringu, jeśli z fotela prezesa związku nie zrezygnuje Janusz Biesiada. Prokuratura kwestionowała jego uczciwość w kierowaniu związkiem. Biesiada podał się do dymisji. Warto dodać, że były już prezes został potem uniewinniony przez sąd. Dla Janusza Biesiady było to z pewnością ważne, ale dla kibiców najważniejsze było, że jego ambicje nie stanęły na przeszkodzie rozwojowi dyscypliny. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby podobna sytuacja mogła się zdarzyć w Polskim Związku Piłki Nożnej. Polkomtelowi zaś warto pogratulować konsekwencji i dalekowzroczności. Pomysł ze sponsoringiem polskiej siatkówki okazał się chyba równie dobrą inwestycją, jak zaangażowanie do kampanii promocyjnych tej firmy artystów z Kabaretu Mumio. Dzięki tym pociągnięciom Plus utrwala sobie markę u tej części społeczeństwa, której gusta są nieco bardziej wymagające.

Michael Jordan siatkówki
Sukces polskiej reprezentacji to także sukces polskiej ligi. Tradycyjnie za najsilniejszą ligę siatkarską uważana jest liga włoska. Ale liga polska też nie ma się czego wstydzić. W zespole Skry Bełchatów występuje Stephane Antiga, Francuz, którego nasz reprezentant Daniel Pliński nazywa Michaelem Jordanem siatkówki. W tej samej drużynie występuje także Miguel Angel Falasca, rozgrywający, czyli mózg zdetronizowanej właśnie przez Polaków drużyny mistrzów Europy – Hiszpanii. Nie dziw więc, że Skra zdobyła niedawno trzecie miejsce w siatkarskim odpowiedniku piłkarskiej Ligi Mistrzów. Obcokrajowcy występowali i występują także w innych drużynach. Na przykład w Jastrzębskim Węglu grał Guillaume Samica – kolejny filar reprezentacji Francji, a obecnie występuje w nim znany rosyjski siatkarz Paweł Abramow.

Z kolei nasi zawodnicy z powodzeniem grają w dobrych drużynach zagranicznych. A iluż to znanych zawodników zagranicznych występuje w piłkarskiej ekstraklasie? I ilu naszych piłkarzy gra w pierwszych jedenastkach klubów, należących do silniejszych niż cypryjska lig? Przyznajmy gwoli sprawiedliwości, że zbudowanie liczącej się w Europie siatkarskiej drużyny klubowej jest o wiele tańsze niż zbudowanie takiego zespołu w piłce nożnej. Podobno należący do siatkarskiej elity Michał Winiarski zarobił w ubiegłym roku we włoskim Trentino (najlepsza klubowa drużyna Europy w ubiegłym sezonie) 300 tys. euro, czyli tyle, ile w tym samym czasie Wojciech Łobodziński w Wiśle Kraków… Może to właśnie jest powód, dla którego najlepsi siatkarze nie są tak zmanierowani jak futbolowi juniorzy.

Debiut marzenie
Sukces na mistrzostwach w Turcji to także zasługa trenerów. Argentyńczyk Daniel Castellani doprowadził Skrę Bełchatów do trzeciego miejsca wśród europejskich drużyn klubowych. Jednak naszą kadrę narodową trenuje zaledwie od pół roku i siatkarskie Euro w Turcji było jego pierwszą wielką imprezą. Trudno chyba o lepszy debiut. Zanim jednak to wszystko się stało, Castellani prowadził polską reprezentację w Lidze Światowej. Cykl ten nie ma tej rangi co imprezy mistrzowskie czy olimpijskie, ale daje okazję do pogrania z najlepszymi. Argentyński szkoleniowiec dał tę szansę zawodnikom wchodzącym dopiero do reprezentacji, takim jak Bartosz Kurek czy Jakub Jarosz. Starsi mogli w tym czasie odpocząć, nie musieli się tułać po lotniskach w różnych strefach czasowych i w hotelach, w których łóżka zawsze są za krótkie dla dwumetrowców. Ta strategia – jak pokazała przyszłość – bardzo się opłaciła.

Warto również powiedzieć dobre słowo o poprzednikach Castellaniego, zwłaszcza jego rodaku Raulu Lozano, który prowadził Polaków, gdy zdobyli srebrne medale mistrzostw świata, ulegając tylko niesamowitym Brazylijczykom. Był to z pewnością sukces nie mniejszy niż złoto wywalczone w Izmirze. Wspomnijmy także pracujących wcześniej z naszą kadrą polskich trenerów, którzy często znali się jeszcze ze złotej drużyny Huberta Wagnera.

Gwiazda w rezerwie
Wreszcie mistrzostwo Europy to przede wszystkim sukces samych siatkarzy. Nie było im łatwo. Do turnieju w Turcji zakwalifikowali się niemal cudem. O tym, że to Polska, a nie Belgia, pojechała na mistrzostwa, zdecydowały dwa małe punkty, zdobyte w meczach kwalifikacyjnych. Już w Turcji były mecze wygrane o włos, dwoma punktami w tie-breaku. Co zdecydowało? Może łut szczęścia? A może to, że nasza drużyna to zespół bez wielkich gwiazd, ale z bardzo długą ławką rezerwowych, którzy w każdej chwili mogą wejść na boisko i zagrać nie gorzej niż ich koledzy z pierwszej szóstki.

Najlepszy dowód to ten, że z powodu kontuzji Polska wystąpiła na tureckim turnieju bez najlepszego atakującego Mariusza Wlazłego, bez doświadczonego Sebastiana Świderskiego i wspomnianego już Michała Winiarskiego. Okazało się, że 32-letni Piotr Gruszka, który pewnie nie pojechałby w ogóle na Euro, gdyby nie brak Wlazłego, został okrzyknięty najbardziej wartościowym zawodnikiem turnieju. Za najlepszego rozgrywającego uznany został Paweł Zagumny, a nad 21-letnim Bartoszem Kurkiem specjaliści rozpływają się w zachwytach i wróżą mu świetlaną karierę. Ja natomiast wrócę jeszcze do niedawnego pucharowego pojedynku Lecha Poznań z Brugią i zapytam: iluż to pełnowartościowych zawodników miał wówczas na ławce rezerwowych szkoleniowiec „Kolejorza”? Bo nad drużyną Leo Beenhakkera nie będę się już znęcał...

Wnioski
nie są takie oczywiste. Bo sport to tylko sport. Liczą się w nim umiejętności, ale również chwilowa dyspozycja czy też po prostu zwykły przypadek. Można solidnie trenować, mieć finansowe zaplecze, zorganizować wszystko wprost perfekcyjnie, a sukces może przyjść albo i nie. Warto jednak być cierpliwym, bo wtedy od czasu do czasu pojawiają się powody do radości.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.