Wyrwana Róża

Jarosław Dudała

|

GN 37/2009

publikacja 15.09.2009 15:26

Nowo narodzoną Różyczkę zabrano matce. Kobieta została ubezpłodniona. Ich losami poruszona jest cała Polska.

Wyrwana Róża Wioletta Woźna tęskni za odebraną jej córeczką fot. Henryk Przondziono

Przypomnijmy tę historię w największym skrócie: Wioletcie Woźnej z Chojna-Błot Wielkich w Wielkopolsce odebrano nowo narodzone dziecko. Sąd w Szamotułach podzielił stanowisko kuratora sądowego, który stwierdził, że matka nie daje gwarancji prawidłowej opieki nad noworodkiem. Ojciec natomiast nie był w tym momencie formalnie ustalony, choć nie było tajemnicą, że jest nim Władysław Szwak, który – nie będąc mężem Wioletty Woźnej – od wielu lat mieszka z nią i wychowuje troje wspólnych dzieci. Róża trafiła do rodziny zastępczej. Rodzice poczuli się straszliwie skrzywdzeni. Murem stanęła za nimi lokalna społeczność, która zna rodziców Róży jako ludzi prostych i biednych, ale uczciwych i kochających swoje dzieci. Sąd Okręgowy w Poznaniu utrzymał w mocy postanowienie sądu pierwszej instancji. Nie przekonało go stanowisko rzecznika praw dziecka Marka Michalaka, który formalnie włączył się do tej sprawy. Dramatu dopełniła informacja o ubezpłodnieniu matki przy porodzie. Wioletta Woźna twierdzi, że do zabiegu doszło bez jej zgody.

Zabrali dziecko, matki nie spytali
Historia ta brzmiała tak szokująco, że postanowiłem ją sprawdzić. Bo może jednak sąd zadziałał dla dobra dziecka? Zacząłem od Sądu Rejonowego w Szamotułach. Jego wiceprezes Arkadiusz Rybarczyk potwierdził, że sąd postanowił o odebraniu Różyczki matce i oddaniu jej rodzinie zastępczej. Podkreślił, że nie chodziło o odebranie dziecka na stałe, ale o postanowienie tymczasowe, wydane w celu pilnego zapobieżenia krzywdzie, która mogłaby się stać noworodkowi. Sąd oparł się na informacji, jaką przekazał mu szamotulski szpital. Według niej, matka mogłaby być niewydolna, a ojcostwo nie zostało prawnie ustalone. Skądinąd dowiedzieliśmy się, że przeciw matce wypowiedziała się też kurator sądowa, która już wcześniej zajmowała się tą rodziną. Matka Róży nie została przez sąd spytana o zdanie. Jak powiedział sędzia Rybarczyk, jeśli sprawa jest pilna, to wysłuchanie matki przez sąd nie jest konieczne. Tu pojawia się pierwsza wątpliwość. Czy to w porządku, że sąd spytał o zdanie osoby trzecie, a nie wysłuchał opinii matki? Czy naprawdę można w Polsce zgodnie z prawem – choćby na chwilę – odebrać matce dziecko, nie pytając jej o zdanie?

Wizja lokalna
A może warunki w domu Róży były takie, że lepiej, by dziecko tam nie trafiło? By to sprawdzić, pojechaliśmy najpierw do szkoły podstawowej w Chojnie, gdzie uczy się troje rodzeństwa Różyczki. – Dzieci są zadbane, wyposażone, przygotowane do zajęć – chwali je dyrektor szkoły Małgorzata Jankowska. Z jej obserwacji wynika, że dzieci łączy z ojcem silny związek emocjonalny, a matce – choć to bardzo prosta kobieta – też niczego nie brakuje. Podobnego zdania jest też katecheta dzieci ks. Jacek Szymankiewicz. – To są uczciwi, poczciwi ludzie. Widać ich też w kościele. Gospodarstwo jest zaniedbane, wygląda jak z lat 50. Ale ci ludzie zabezpieczają najbardziej podstawowe potrzeby dzieci: potrzebę miłości i bezpieczeństwa. Nikt Władka pijanego nie widział. A że jest bałaganiarzem, to fakt. Ma na podwórku chyba 11 małych fiatów porozkładanych na części – mówi ks. Szymankiewicz. Opowiada, że gdy 7-letni Tomek Szwak miał w szkole narysować to, co lubi robić, narysował, jak naprawia z tatą traktor. Ksiądz dodaje, że ojciec sam codziennie przywozi dzieci do szkoły samochodem, choć mogłyby jeździć autobusem.

Nieporadność, ale nie patologia
Obserwacje katechety potwierdza Joanna Leśniewska z Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej we Wronkach. – Ta rodzina nie da sobie rady sama, ale nie ma w niej patologii – podkreśla. Jej kolega z Urzędu Miasta i Gminy pokazuje nam listę 17 zadań, jakie wykonały już władze gminy i jej mieszkańcy, żeby pomóc potrzebującym. Dalsze prace są w toku, a kolejne w planach. Do domu doprowadzono już wodę, wybudowano szambo. Sąsiad wykonał odwiert studni, a na koszt parafii pomalowano wszystkie pokoje. Zresztą proboszcz nie od dziś pomaga tej rodzinie. Ks. Paweł Pawlicki sprawił między innymi, że od 5 lat może ona korzystać z usług znanego poznańskiego adwokata Małgorzaty Heller-Kaczmarskiej. Jedziemy do Błot Wielkich. Na wąskiej leśnej drodze mijamy się powolutku z żółtym maluchem.

Odkręcam szybę. – Do Władysława Szwaka to tędy? – pytam. – Patrzycie na niego – uśmiecha się mężczyzna i mówi, że jedzie właśnie po dzieci do szkoły. Jedziemy za nim. Po drodze kupuje surówkę do obiadu i kartę doładowującą do Tak-Taka. Po chwili troje dzieci w wieku 6–9 lat wychodzi ze szkoły. Nie wyglądają na chore czy zahukane. Jeśli coś im przeszkadza, to widok kolejnych dziennikarzy. Jedziemy za nimi do domu. Obejście jest duże. Straszy zawalony dach budynku gospodarczego. Z tyłu rozciąga się cmentarzysko maluchów, o których mówił nam ks. Szymankiewicz. Dom jest skromny, ale na małą Różę czekają już łóżeczko, wózek i zabawki. Jest też opiekunka rodziny z ramienia pomocy społecznej. Wiemy, że to, co widzimy, to stan o wiele lepszy niż to, co tu było przed paroma miesiącami. Zwłaszcza że za chwilę gospodarstwo ma odwiedzić rzecznik praw dziecka Marek Michalak.

Minister od dzieci
Wioletta Woźna jest trochę wycofana, ale ciepła w kontakcie. Ma za sobą lata przeżyte w dramatycznie układającym się małżeństwie. Zrodzona w nim czwórka dzieci trafiła do rodziny zastępczej. Potem jednak pani Wiola doszła do siebie. Bardzo przeżywa rozstanie z Różyczką. Skarży się, że po odebraniu dziecka kazali jej ścisnąć piersi, żeby wstrzymać laktację. – Niech się pani nie martwi, wstawił się za panią... taki... minister od dzieci – tłumaczę. – Od małych dzieci czy wszystkich? – pyta. Marek Michalak wchodzi do domu z wielką torbą prezentów. Dzieci ciekawie oglądają kolorowe piórniki. Rozmawia z rodziną na osobności.

A ja zastanawiam się, co takiego zobaczyli lekarze z oddziału ginekologiczno-położniczego szpitala w Szamotułach, że uznali, iż matka nie będzie się dobrze zajmować dzieckiem. Może była zmęczona zagrożoną przez ostatnie 3 miesiące ciążą, a po porodzie przez cesarskie cięcie nie miała sił, żeby zająć się maluchem? Może nazbyt dosadnie wyraziła to wobec szpitalnego personelu? Nie chcę nawet myśleć, że za przesłaną do sądu opinią szpitala o Wioletcie Woźnej mogła się kryć jakaś pogarda wobec 42-letniej, bardzo prostej i rodzącej po raz ósmy kobiety. Nie dowiem się już, jak to było, zwłaszcza że nie mogę wysłuchać relacji ordynatora oddziału, na którym urodziła się Różyczka. Telefonicznie dowiaduję się, że ordynator odmawia rozmowy z dziennikarzami. Może to mieć związek z działaniami prokuratury, którą adwokat Wioletty Woźnej zawiadomiła o popełnieniu w szpitalu przestępstwa, polegającego na ubezpłodnieniu jej klientki. Kodeks karny nazywa to ciężkim uszkodzeniem ciała, zagrożonym karą od roku do 10 lat pozbawienia wolności. Wiadomo, że pacjentka zgodziła się na cesarskie cięcie oraz „rozszerzenie zabiegu” w razie komplikacji. Trudno jednak uznać sterylizację za uprawnione rozszerzenie zabiegu, skoro jej skutki są z istoty dalekosiężne, a nie doraźne. Nie mogło więc chodzić o zapobieżenie nagłemu i bezpośredniemu niebezpieczeństwu.

Co dalej?
Władysław Szwak formalnie uznał ojcostwo Róży. 18 września sąd ma rozpatrzyć jego wniosek o uchylenie decyzji o przekazaniu noworodka do rodziny zastępczej. Jeśli tak się stanie, Różyczka wróci do rodziny. I pewnie tak będzie, zwłaszcza że na korzyść rodziny przemawia opinia Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego w Poznaniu. Z tego samego powodu upadnie pewnie leżący nadal w sądzie wniosek kuratora o odebranie rodzinie trojga starszych dzieci. Po drugie, jeśli sąd potwierdzi bezprawne okaleczenie kobiety, powinna ona dostać od szpitala odszkodowanie, i to wysokie. Po trzecie, cała ta historia powinna być przestrogą dla tych, którzy chcieliby wprowadzić do polskiego prawa zapisy ingerujące w życie rodzinne.

Historia Róży dowodzi, że nawet sąd, i to także w dwuinstancyjnym postępowaniu, może popełnić fatalny błąd i skrzywdzić dziecko i rodziców. Tym bardziej trzeba protestować przeciw przyznawaniu opiece społecznej prawa głębokiej ingerencji w życie rodzinne – a mówi się ostatnio o takich projektach ustaw. Memento dla ich promotorów powinno być zdanie, zawarte w liście otwartym społeczeństwa wsi Chojno w obronie Róży Szwak. Jej sołtys Jarosław Mikołajczak, proboszcz ks. Paweł Pawlicki i 280 innych dorosłych mieszkańców tej miejscowości z oburzeniem podkreślili, że „nikt, żaden sąd, nie ma prawa wyznaczać kryteriów, stanowiących, czy jesteśmy wystarczająco młodzi, zamożni, czyści, wykształceni, aby posiadać i wychowywać potomstwo”. Ja zapamiętam przede wszystkim 9-letnią Natalkę Szwak, siedzącą przy biednym, ale własnym, rodzinnym stole i śpiewającą: „Nie ma jak dom, tam przyjaciele są...”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.