Gasnąca gwiazda Obamy

Paweł Toboła-Pertkiewicz, dziennikarz gospodarczy

|

GN 33/2009

publikacja 17.08.2009 16:51

Miała być zmiana i nowe nadzieje. Po pół roku coraz więcej Amerykanów źle ocenia swego prezydenta.

Gasnąca gwiazda Obamy Amerykanie coraz bardziej krytycznie przyglądają się polityce prezydenta fot. PAP/EPA/JEFF HAYNES/POOL

Minęło pół roku, odkąd Barack Obama został zaprzysiężony na 44. prezydenta USA. Wydawać się mogło, że miał idealne warunki do rządzenia. Demokraci zdobyli ogromną przewagę nad republikanami w Kongresie, a Obama cieszył się popularnością wśród społeczeństwa. Specjaliści od marketingu politycznego przewidywali, że wybór na drugą kadencję będzie tylko formalnością, gdyż obóz republikański jest rozbity, brak mu lidera, no i Amerykanie pamiętają nieudaną prezydenturę Busha. Tymczasem karnawał rządów Obamy dobiegł końca. W ciągu pół roku poparcie dla prezydenta spadło o 12 proc., do poziomu 57 proc. To najgorszy wynik w historii, a to dopiero początek kłopotów, bowiem jego polityka i reformy podobają się Amerykanom jeszcze mniej.

Recesja bez końca
Gospodarka dla Amerykanów jest najważniejsza. Jeśli panuje prosperity i ludzie się bogacą, mogą władzy wybaczyć wiele. Ale gdy jest kryzys, rośnie bezrobocie, nastroje są fatalne, ludzie zaczynają się interesować tym, co robią politycy. W lutym dzięki zabiegom Obamy Kongres przegłosował drugi pakiet pomocowy w wysokości 787 miliardów dolarów. Wielu Amerykanów protestowało przeciw finansowaniu upadających firm. Obama przekonywał jednak, że dzięki drugiemu pakietowi powstaną 4 miliony miejsc pracy w ciągu 6 miesięcy. Nic takiego jednak się nie stało – bezrobocie osiągnęło 9,5 proc. i jest najwyższe od dziesięcioleci.

Przerażająco wielki jest również tegoroczny deficyt budżetowy – 13,6 proc., czyli 1,1 biliona dolarów. Dług publiczny Ameryki przekroczył cyfry, które była w stanie pokazać wielka tablica na Wall Street. Każdy nowo narodzony Amerykanin ma do spłacenia blisko 38 tys. dolarów, jakie w spadku zostawia mu dzisiejsze pokolenie. Nic więc dziwnego, że już tylko 25 proc. Amerykanów popiera politykę gospodarczą administracji Obamy. Mimo że pakiety nie poprawiły ani sytuacji na rynku pracy, ani sytuacji gospodarczej, prezydent stwierdził niedawno, że pomoc była za mała i przydałby się jeszcze jeden pakiet pomocowy. Trzeciego tak ogromnego obciążenia w ciągu roku nie wytrzymałaby chyba nawet tak potężna gospodarka jak amerykańska.

Obama na polu gospodarczym zaczął ingerować również w prawa stanowe. 11 gubernatorów wystąpiło przeciw przyjmowaniu pomocy finansowej rządu centralnego, gdyż udział w programach wiązał się z wymuszeniem zmian legislacyjnych, których stany przeprowadzać wcale nie miały zamiaru. Kulminacją niezadowolenia wobec polityki Obamy była seria kwietniowych protestów, od Florydy po Seattle, w ramach tzw. Tea Party. Miały one pokazać prezydentowi, że Amerykanie mają już dość rosnących podatków. Te protesty zostały zorganizowane całkowicie oddolnie. Ludzie skrzykiwali się przez internet, lokalne rozgłośnie radiowe czy po prostu przekazując sobie informacje na ulicach.

Kolejne miesiące z pewnością nie przyniosą znaczącej poprawy sytuacji gospodarczej. Poza tym na wartości traci dolar, co jest dodatkowym zmartwieniem Amerykanów. Wygląda więc na to, że zmiana i nadzieja na szybkie uporanie się z kryzysem, jaką dawał Obama przed wyborami, okazały się zwykłym sloganem wyborczym.

Upaństwowienie służby zdrowia
Barack Obama rozpoczął także starania o przegłosowanie w Kongresie ustawy o systemie ubezpieczeń. Prezydent chce koniecznie objąć blisko 50-milionów Amerykanów, którzy nie mają żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, przymusową obecnością w systemie. Pomysłowi temu sprzeciwiają się zarówno lekarze, eksperci, jak i zwykli Amerykanie, którzy obawiają się, że chodzi jedynie o zasilenie finansowe budżetu. Dotychczas za Medicaid, odpowiednik służby zdrowia, odpowiedzialne były władze stanowe. Prezydent chce centralizmu w tej dziedzinie, proponując utworzenie Narodowego Centrum Ubezpieczeń Zdrowotnych.

Półroczne rządy Obamy to jednak nie tylko nieudana walka z kryzysem, ale także rozpoczęcie zmian, które mają popchnąć Stany Zjednoczone w kierunku europejskiego relatywizmu moralnego. To administracja Obamy zabiegała w ONZ o przegłosowanie deklaracji o powszechnym dostępie do aborcji jako prawie człowieka. To także administracja Obamy cofnęła publiczne środki na finansowanie programów abstynencji seksualnej wśród młodzieży, przeznaczając je na finansowanie organizacji proaborcyjnych. To również Obama zniósł zakaz finansowania z budżetu federalnego badań nad komórkami macierzystymi, pochodzącymi z ludzkich embrionów, wprowadzony przez swojego poprzednika.

Homoprezydent?
Jednym z priorytetów administracji obecnego prezydenta USA jest zniesienie ustawy o ochronie małżeństwa (DOMA – Defense of Marriage Act), która definiuje małżeństwo jako związek mężczyzny z kobietą. Zniesienie tego zapisu jest warunkiem rozpoczęcia starań o zrównanie małżeństw ze związkami osób tej samej płci na szczeblu federalnym. Jest też jednym z naczelnych postulatów lobby homoseksualnego w USA. W czerwcu prezydent zgodził się, aby homoseksualni pracownicy administracji rządowej i ich partnerzy cieszyli się identycznymi przywilejami socjalnymi jak małżeństwa. Niedawno rozpoczął starania, aby w kwestionariuszu spisu ludności, który odbędzie się w przyszłym roku, uwzględniono pary homoseksualne. Dąży również do promocji homoseksualizmu w armii. Chce, aby dotychczasową politykę „nie pytamy o orientację, nie mówisz” zastąpić możliwością służby w wojsku zdeklarowanym homoseksualistom. George Bush w 2004 r. zwyciężył w wyborach dzięki poparciu Amerykanów przywiązanych do tradycyjnych wartości rodzinnych i konserwatyzmu społecznego. Wspieranie przez Obamę lobby homoseksualnego, finansowanie organizacji przyczyniających się do mordowania nienarodzonych oraz promocja innych rozwiązań nieetycznych na świecie spowodują, że duża część demokratycznych wyborców zagłosuje na każdego, byle byłby konserwatywny i nie ulegał terrorowi mniejszości. Dla Amerykanów najważniejszymi wartościami wciąż są bowiem tradycyjna rodzina, praca i wolność.

Gasnąca gwiazda
Barack Obama mówił w czasie kampanii wyborczej o zmianie i nadziei. Nadziei pozostało już niewiele, natomiast zmiany, jakie proponuje społeczeństwu, są niezgodne z duchem tego narodu i historią Ameryki. Potężna ingerencja państwa w gospodarkę oraz prywatne sprawy Amerykanów wywołują naturalną reakcję obronną. Wygląda więc na to, że wybór Obamy był tak naprawdę wyborem przeciw fatalnej, zdaniem obywateli USA, prezydenturze Busha. Kogokolwiek demokraci wystawiliby do wyścigu o Biały Dom, Amerykanie by na niego głosowali. Okazało się, że tym wyborem z deszczu wpadli pod rynnę. Obama udowodnił bowiem w ciągu pół roku, że najwyraźniej nie czuje ducha tego społeczeństwa. Problemem prezydenta pozostaje również nie do końca wyjaśniona kwestia miejsca urodzenia i metryki. W pierwszych miesiącach prezydentury sprawa przycichła, ale dziś toczy się już postępowanie prokuratorskie w tej sprawie. Przyszłoroczne wybory Izby Reprezentantów i 1/3 składu Senatu będą ważnym sygnałem, czy „obamomania” ma się ku końcowi. Ważne okaże się również to, czy republikanie szybko będą potrafili wybrać ze swego grona prawdziwego lidera, który za 3,5 roku poprowadzi do odbicia Białego Domu z rąk zbyt lewicowego jak na Amerykę Baracka Obamy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.