Książę w habicie

Szymon Babuchowski

|

GN 31/2009

publikacja 31.07.2009 10:19

Kiedy na Powiśle wkroczyły niemieckie oddziały, nie opuścił rannych powstańców. – Ja nie zdejmę szkaplerza, a poza tym jestem potrzebny tym chłopcom – mówił o. Michał Czartoryski, kapelan zgrupowania „Konrad”.

Książę w habicie O. Michał Czartoryski z braćmi konwersami fot. ARCHIWUM DOMINIKANÓW

Choć pochodził z rodu książęcego, nie zachowywał się jak książę. Wyznaczając prace dla współbraci, sobie zostawiał najmniej przyjemne zajęcie – sprzątanie ubikacji. Nie wszystkim podobało się jego zamiłowanie do ascezy. Wielu wypominało mu, że swój surowy styl życia narzucał innym. A jednak jego bohaterska śmierć w powstaniu warszawskim była prostą tego życia konsekwencją. „Kto znał tę piękną, jednolitą, wszelkich wahań pozbawioną duszę, ten nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że rozkazu opuszczenia chorych ojciec Michał (…) nie wykona” – napisał o nim Stefan Dąbrowski, pierwszy rektor Uniwersytetu Poznańskiego.

Na początku był pacierz
Ojciec Michał, czyli Jan Franciszek Czartoryski, urodził się w 1897 roku w Pełkiniach koło Jarosławia. Był szóstym z jedenaściorga dzieci Witolda i Jadwigi z domu Dzieduszyckiej. Oboje rodzice należeli do Sodalicji Mariańskiej, a wychowanie, które odebrał Jan, nie pozostało bez wpływu na jego dalsze decyzje. Czartoryscy z Pełkini, nie chcąc być zgorszeniem dla biednych, preferowali twarde życie, bez luksusu. Dzieci zajmowały się krowami i końmi, każde z nich było też odpowiedzialne za grządkę, którą musiało uprawiać. W ten sposób uczyły się szacunku do pracy zwykłego rolnika. Nade wszystko jednak rodzice przekazali młodemu Janowi wiarę. – Duchowość przyszłego męczennika kształtowała się w bardzo tradycyjnym modelu życia religijnego, który sprowadziłbym przede wszystkim do pacierza – opowiadał bratanek błogosławionego Paweł Czartoryski w rozmowie z dominikaninem Stanisła-wem Górskim. – W domu rodzinnym ojca Michała (i potem w naszym) był zwyczaj, że po kolacji wszyscy zbierali się w dziecinnym pokoju. Nie w kaplicy, tylko u dzieci – gdzie w rogu stał mały stolik, na nim dwie świeczki, figurka czy obraz Matki Bożej, jeśli był maj, albo Serca Pana Jezusa w czerwcu. W ten sposób rok kościelny zaznaczał się nie tylko w niedzielę, w kościele, lecz najpierw w domu, w dziecinnym pokoju, gdyż za ołtarzyk odpowiedzialne były dzieci.

Na właściwym miejscu
W tej atmosferze rodziły się przyszłe powołania – dwaj bracia Jana zostali księżmi diecezjalnymi, a siostra – wizytką. Sam Jan, nim wstąpił do zakonu dominikanów, ukończył studia techniczne we Lwowie, brał też udział w obronie Lwowa w 1920 roku. Za męstwo okazane na polu bitwy został odznaczony Krzyżem Walecznych. Rok później zaangażował się w organizację katolickiego stowarzyszenia młodzieży „Odrodzenie”. Wkrótce stał się uczestnikiem zamkniętych rekolekcji organizowanych przez związek. Stopniowo odkrywał, że właśnie zakon jest dla niego najlepszą drogą do świętości. Dla kolegów nie było to zaskoczeniem: – Wstąpienie Jana Czartoryskiego do zakonu to było jakieś wypełnienie – wspominał Stefan Swieżawski. – To była widzialna realizacja czegoś, co było zawsze w tym człowieku w zalążku lub w procesie dojrzewania. Mówiąc innymi słowy, byłem przekonany, że wstępując do dominikanów, Czartoryski zajmuje przewidziane dla siebie miejsce.

W zakonie coraz silniej odczuwał, że Bóg pragnie, by przyprowadzał do Niego młode dusze nowicjuszy. Nie zawsze było to łatwe – choć jako magister nowicjatu cieszył się ogromnym szacunkiem, jego metody wychowawcze czasem budziły opór. Do rozmiarów legendy urosło wspomnienie ojca Alberta Krąpca, zanotowane przez Jana Grzegorczyka w książce „O bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony”. Za zerwanie gronka czerwonej porzeczki młody kleryk miał zostać przez ojca Michała surowo ukarany. Magister kazał mu wykopać porzeczkowy krzak i przez całą kolację klęczeć za nim.

Miotła i dyscyplina
Część zakonników podważa wprawdzie wiarygodność tej opowieści ojca Krąpca, ale w wypowiedziach niektórych rozmówców Grzegorczyka pojawiają się spekulacje na temat używania przez ojca Czartoryskiego dyscypliny. Błogosławiony miał nie tylko umartwiać siebie przez biczowanie, ale również uczyć pokory przyszłych ojców zakonnych. Wierzył, że karcenie i asceza wyrabiają charakter, oduczają egoizmu. Jednak przede wszystkim wymagał od siebie. – Polecenia wydawał nie jako książę, tylko jako przełożony w zakonie, i to taki, który wie, że prawdziwa władza polega na usługiwaniu innym – twierdzi jeden z ojców. – Wykonywał najprostsze zajęcia, uczył braci, jak się trzyma miotłę, jak należy sprzątnąć w celi po napaleniu w piecu. Mimo to jego praca nie zawsze znajdowała uznanie. Przyjmował to z pokorą: „Parę dni temu powiedziano mi (…), że u innych widzę błędy, nieumiejętności, szkodliwe postępowanie, i żądam naprawy, a sam tyle rzeczy zaniedbuję i źle robię. Jakże to prawdziwe, jak bardzo trzeba się poprawić! – zanotował w swoim dzienniku po wizytacji prowincjała Maurycego Majki. Wkrótce prowincjał zwolnił go z funkcji magistra nowicjatu w Krakowie i wysłał do Warszawy, na Służew.

Nie zdejmę szkaplerza
Wybuch powstania warszawskiego zaskoczył ojca Michała na Powiślu. Nie mógł zawiadomić swoich przełożonych, że droga powrotu do klasztoru została odcięta. Zgłosił się więc do dowództwa III Zgrupowania AK „Konrad” i został jego kapelanem. – Z ojca Michała emanował spokój, który w trakcie powstania jeszcze bardziej się uwidaczniał. W twarzy, spojrzeniu, w sposobie bycia – wspomina Eleonora Kasznica, uczestniczka tamtych wydarzeń. – Było dużo napięć, on – być może nawet w sposób przemyślany – starał się je tonować. Gdy oddziały „Konrada” wycofały się do Śródmieścia, pozostał w szpitalu z ciężko rannymi żołnierzami. Po wkroczeniu Niemców na Powiśle nie skorzystał z okazji, by w kitlu lekarskim opuścić miasto wraz z cywilami i sanitariuszkami. – Ja nie zdejmę szkaplerza, a poza tym jestem potrzebny tym chłopcom – powiedział.

– Der grösste bandit! (Największy bandyta!) – wykrzyknął niemiecki dowódca, gdy zorientował się, że stoi przed nim kapelan powstańców. Kazał mu natychmiast zdjąć habit, a gdy ten odmówił, zastrzelił go.
Grzegorczyk w zakończeniu swojej książki wspomina, że tuż przed wstąpieniem do zakonu Jan Czartoryski zapisał: „Gdy będę świętym, wtedy Bóg powie o mnie: »Podoba mi się ten brat Michał«”. Tę świętość potwierdził w 1999 roku Jan Paweł II, beatyfikując go wraz z 107 innymi męczennikami II wojny światowej. Ojciec Michał był wśród tych, którzy oddali życie za przyjaciół. A tacy z całą pewnością podobają się Bogu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.