Sędziowie Sądu Najwyższego USA nie odchodzą nigdy, a umierają rzadko – mówią amerykańscy prawnicy. Dlatego rezygnacja sędziego Davida Soutera i powołanie jego następcy to jeden z najważniejszych momentów prezydentury Baracka Obamy.
Spotkanie prezydenta Baracka Obamy z sędziami Sądu Najwyższego. Jeden z nich, David Souter (z założonymi rękami), zrezygnował z tej prestiżowej funkcji fot. COURT SOUZA
Przytoczone powiedzenie nie jest dokładnym opisem rzeczywistości. Wyraża raczej zaprawione zazdrością przekonanie, że Sąd Najwyższy USA to prawniczy Olimp. Dla amerykańskiego prawnika nie ma bardziej prestiżowej posady i lepszego ukoronowania kariery niż znalezienie się w gronie tej wielkiej dziewiątki. Sędziowie tego trybunału są praktycznie nieusuwalni, a ich decyzje przesądzają nie tylko o losie tej czy innej skargi, ale przede wszystkim o tym, jaka będzie obowiązująca interpretacja Konstytucji USA.
Co Waszyngton miał na myśli
A Konstytucja to dla Amerykanów świętość. Uchwalona ponad 200 lat temu jako pierwszy tego rodzaju akt na świecie obowiązuje do dziś. Bardzo trudno ją zmienić, bo najpierw trzeba by zdobyć poparcie dwóch trzecich głosów w obu izbach Kongresu, a potem doprowadzić do przyjęcia poprawki przez co najmniej trzy czwarte amerykańskich stanów. W historii USA udało się to zaledwie 27 razy, a ostatnia większa fala poprawek przyjęta została na przełomie lat 60. i 70. XX w. Najnowsza, 27. Poprawka, dotycząca marginalnej kwestii ograniczenia wysokości płacy członków Kongresu, weszła wprawdzie w życie w roku 1992, ale jej zgłoszenie miało miejsce jeszcze w roku 1789, czyli ponad 200 lat wcześniej. W każdym razie tekst Konstytucji USA jest dość ogólny i od jego interpretacji zależą rozstrzygnięcia w najgorętszych sprawach społecznych. Tak było na przykład z kwestią legalności aborcji. Słowo „aborcja” nie pada w Konstytucji USA ani razu. A mimo to w 1973 r. Sąd Najwyższy uznał istnienie prawa do aborcji i to prawa konstytucyjnego. W tym i w innych przypadkach krytykę wzbudził nie tylko sam fakt przychylenia się sądu do stanowiska przeciw życiu, ale i to, że Sąd Najwyższy stał się organem już nie tylko sądowym, ale wręcz prawotwórczym. Trybunał ten rozstrzygał też kwestie bardziej incydentalne, ale pociągające bardzo poważne skutki polityczne. Tak było w 1974 roku, gdy Sąd Najwyższy nakazał administracji Richarda Nixona wydanie Senatowi kompromitujących nagrań dotyczących afery Watergate. Praktycznie przesądziło to o jego ustąpieniu z urzędu prezydenta. W roku 2000 ten sam trybunał rozstrzygnął spór co do wyniku wyborów i przyznał zwycięstwo George’owi Bushowi juniorowi.
Prawica, lewica, Kościół
Amerykańscy prezydenci zdają sobie sprawę, że mianowani przez nich (za zgodą Senatu) sędziowie Sądu Najwyższego mogą decydować o życiu publicznym Ameryki jeszcze wiele lat po upływie ich kadencji. Dlatego nominują na te stanowiska ludzi o światopoglądzie podobnym do własnego. Mamy więc sędziów o orientacji liberalnej, konserwatywnej i „obrotowych”. W obecnym składzie skrzydło liberalne reprezentują: John Stevens, Ruth Bader Ginsburg, Stephen Beyer i odchodzący właśnie David Souter. Do konserwatystów zaliczani są: Antonin Scalia, Clarence Thomas, Samuel Alito i prezes John Roberts, który uchodzi za umiarkowanego konserwatystę. Pozycję „obrotowego”, czyli przychylającego się raz do stanowiska liberałów, raz konserwatystów, zajmuje Anthony Kennedy. Większość sędziów, bo aż pięciu, to katolicy. To interesująca informacja, bo USA zbudowane zostały głównie na tradycji protestanckiej i przez wiele dziesięcioleci „papiści” niechętnie byli widziani we władzach Ameryki jako podejrzani o przedkładanie lojalności wobec Watykanu ponad lojalność wobec swego kraju. Istnienie w Sądzie Najwyższym katolickiej większości nie oznacza jednak przychylności tego trybunału dla takich kwestii jak na przykład ochrona życia nienarodzonych.
Co będzie dalej?
David Souter, który nie lubił Waszyngtonu i narzekał, że miał „najlepszą posadę w najgorszym mieście”, zajmie się teraz wycieczkami po rodzinnym stanie New Hampshire. Zastąpi go najpewniej inny liberał, nominowany przez nadzwyczaj liberalnego prezydenta Baracka Obamę. W tym kontekście wymienia się między innymi nazwisko Soni Sotomayor – sędzina z Nowego Jorku. Przemawiają za nią racje, wynikające z poprawności politycznej, bo sędzia Sotomayor byłaby pierwszą Latynoską i jedną z dwóch kobiet w składzie trybunału. Wśród innych kandydatów wymienia się Diane P. Wood – koleżankę prezydenta Obamy ze studiów prawniczych na Uniwersytecie Chicagowskim oraz Elenę Kagan, która reprezentuje obecnie Biały Dom w procesach przed Sądem Najwyższym. Spekuluje się, że ustąpienie sędziego Soutera może być pierwszym z serii. Kolejne miejsce miałby zwolnić dobiegający już prawie dziewięćdziesiątki sędzia John Stevens. Odejść może także sędzia Ruth Bader Ginsburg, która od wielu lat zmaga się z nowotworem. Wszyscy oni zaliczani są jednak do skrzydła liberalnego i mianowanie na ich miejsce kolejnych liberałów nie zmieni zasadniczo profilu światopoglądowego sądu jako całości.
A gdyby wygrał republikanin?
Co innego byłoby, gdyby ostatnie wybory prezydenckie w USA wygrał John McCain i gdyby całą wspomnianą trójkę liberałów – lub choćby tylko jednego czy dwoje z nich – zastąpił sędzia z nominacji prezydenta republikanina. Mogłoby to przeważyć szalę na stronę konserwatystów. Może udałoby się wówczas zatrzymać albo nawet odwrócić tendencję do wpisywania do amerykańskiego prawa pomysłów, mieszczących się w pojęciu cywilizacji śmierci. Nie jest to jednak pewne, zważywszy, że McCain nie jest raczej obrońcą życia. Jego wypowiedzi, które mogłyby to sugerować, padły w okresie kampanii wyborczej, gdy starał się on przekonać do siebie różne grupy wyborców, w tym także zwolenników ruchów pro life. Poza tym były już przypadki, gdy republikańscy prezydenci nominowali sędziów liberalnych. Tak było w przypadku Davida Soutera (mianowanego przez George’a Busha seniora) i Johna Stevensa (nominowanego przez Geralda Forda w 1975 roku), który uchodzi za największego liberała w obecnym składzie sądu.
Ponad 40 milionów zabitych
Szkoda więc, że prezydentem Stanów Zjednoczonych nie został polityk opowiadający się za obroną życia. Byłaby szansa na inną obsadę Sądu Najwyższego i zmianę linii jego orzecznictwa. Do zmiany nadawałby się przede wszystkim wspomniany już wyrok z 1973 roku w sprawie Roe przeciw Wade, który zalegalizował aborcję w USA. Dziś wiadomo, że jego podstawa faktyczna była fałszywa. Norma McCorvey, która występowała wówczas pod pseudonimem Jane Roe, po latach przyznała, że zmyśliła bajeczkę o rzekomym gwałcie, by łatwiej uzyskać sądową zgodę na zabicie nienarodzonego dziecka. Po latach zrozumiała też niechlubną rolę, jaką odegrała w historii USA. Orzeczenie w jej sprawie sprawiło, że w Stanach Zjednoczonych uśmierconych zostało w majestacie prawa grubo ponad 40 mln nienarodzonych dzieci. Bez żadnej wojny, bez Bin Ladena i Al-Kaidy. Norma McCorvey starała się doprowadzić do podważenia wyroku z 1973 roku. – Za późno – odpowiedział jej jednak Sąd Najwyższy. Może gdyby jego skład był inny, tamta krwawa decyzja zostałaby zmieniona. Miałoby to wpływ nie tylko na Amerykę, ale także na wiele innych krajów świata, które czerpią ze Stanów cywilizacyjne wzorce.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.