Adopcja na kartę rowerową?

Jarosław Dudała

|

GN 19/2009

publikacja 14.05.2009 14:33

O adopcji przez konkubinaty hetero- i homoseksualne z wybitnym znawcą prawa rodzinnego i praw dziecka prof. Tadeuszem Smyczyńskim rozmawia Jarosław Dudała.

prof. Tadeusz Smyczyński prof. Tadeusz Smyczyński
fot. APP/REMIGIUSZ SIKORA

Jarosław Dudała: Co by Pan zrobił, gdyby był sędzią i miał zdecydować, czy pozwolić adoptować dziecko parze żyjącej „na kartę rowerową”?
Prof. Tadeusz Smyczyński: – Odmówiłbym. Według obowiązującego w Polsce prawa, wspólnie adoptować dziecko mogą tylko małżonkowie. Możliwa jest też adopcja przez osoby samotne, ale para, która chce wspólnie adoptować dziecko, musi być małżeństwem.

Wie pan, co się dzieje, jeśli matka pozwoli konkubentowi przysposobić swoje dziecko? Sama traci nad tym dzieckiem władzę rodzicielską. Był już taki przypadek.
To może wkrótce się zmienić. W klubie parlamentarnym Platformy Obywatelskiej powstał zespół, który chce wprowadzić zmiany do prawa adopcyjnego, między innymi zezwolić na adopcję przez konkubinaty.

Czy to dobre rozwiązanie?
– Niedobre. Zacznijmy od samego celu adopcji. Adopcja ma naśladować naturę, naturalną rodzinę. Dziecko ma uzyskać rodzinę bardzo podobną do tej, której mu brakuje, czyli ojca i matkę. Ponadto prawo wymaga dziś, by kandydaci na rodziców adopcyjnych mieli ustabilizowaną sytuację życiową. Konkubenci takiej ustabilizowanej sytuacji nie mają i nie chcą mieć. Zezwolenie im na adopcję byłoby powierzeniem dziecka osobom, które są niepewne, bo w każdej chwili mogą spakować walizki i sobie pójść.

Na czym polega prawny problem z konkubinatami?
– Na tym, że w razie problemów nie podlegają one właściwie żadnej kontroli. Inaczej jest z małżeństwem. Przede wszystkim nie każdy może zawrzeć małżeństwo, bo prawo przewiduje pewne przeszkody do jego zawarcia. A gdy małżeństwo się rozpada i sąd orzeka rozwód, to musi też postanowić o władzy rodzicielskiej nad dziećmi i o alimentach. W konkubinatach tej kontroli i troski prawa o dzieci nie ma. Sąd może nawet się nie dowiedzieć o rozpadzie takiego związku, bo on nigdzie nie jest rejestrowany. Jak powiedział Napoleon, skoro konkubinaty nie interesują się prawem, to prawo nie interesuje się konkubinatami.

Zdaje się, że właśnie zaczęło się interesować...
– Tak, ale po co? Po to, żeby nie mieć poważnych obowiązków, ale korzystać z dobrodziejstw przysługujących małżonkom, takich jak wspólne rozliczenia podatkowe czy prawo do adopcji. To wygodnictwo i nic więcej. W każdym razie, gdyby ktoś chciał dopuścić adopcję przez konkubentów, to musiałby najpierw wprowadzić jakąś legalizację czy rejestrację konkubinatów. Tylko że wtedy nie byłoby sensu istnienia zwykłego małżeństwa. Bo po co wprowadzać dwa rodzaje małżeństwa: jedno jakby łatwiejsze, a drugie trudniejsze? W sumie godziłoby to w zwykłą rodzinę.

I w dobro dziecka.
– Tak. Bo co taka para robi ze sobą, to jej sprawa. Są dorośli i ponoszą odpowiedzialność za swoją lekkomyślność, za to, że w każdej chwili partner czy partnerka może się odwrócić plecami i wyprowadzić. Dziś ktoś ma takiego konkubenta, a za miesiąc może mieć innego. Dziecko w takiej sytuacji znaleźć się nie powinno. To jest sprzeczne z jego dobrem. A podstawowa zasada prawa adopcyjnego mówi, że adopcja możliwa jest tylko dla dobra dziecka. Dobra dziecka, a nie chciejstwa dorosłych.

To rzeczywiście dziwna sytuacja, w której para ma problem sama ze sobą, skoro nie chce wiązać się małżeństwem, ale chce wciągać w ten problem dziecko, które i tak jest pokrzywdzone, bo nie ma rodziny.
– Tak, to jest niekonsekwencja. Badania wskazują, że niektórzy nie chcą się pobierać, bo gdyby kiedyś mieli się rozejść, to za dużo byłoby korowodów z rozwodem. Inni manifestują w ten sposób swoje lekceważenie prawa. Mówią: „Po co nam ten papierek, my się kochamy...”. Tymczasem małżeństwo – niekoniecznie kościelne, ale także to świeckie – jest elementem ładu publicznego. I ułatwia wiele spraw, bo na przykład jak jest małżeństwo, to wiadomo, czyje są dzieci. Nie potrzeba dodatkowych czynności, czyli uznania dziecka albo stwierdzenia ojcostwa przez sąd. Dlatego rezygnacja z małżeństwa na rzecz wolnego związku nie umacnia porządku prawnego, raczej dezorganizuje ład społeczny, a żądanie korzyści związanych z małżeństwem jest wyrazem egoizmu jednostki. Nie wychodzi to na dobre ani dzieciom, ani porządkowi prawnemu. Pewnie, że zapisać w ustawie można wszystko, co wpadnie do głowy panu Palikotowi czy innemu posłowi. Ale w kwestiach rodziny i biologii ważna jest natura tego zjawiska społecznego i biologicznego. Prawo pozytywne też musi się tu opierać na trwałych wartościach i przewidywać skutki.

Czy przynależność Polski do Unii Europejskiej może nas zmusić do wprowadzenia adopcji przez konkubinaty? Albo czy może nas do tego zmusić Europejski Trybunał Praw Człowieka – formalnie odrębny od Unii? Bo czytałem o wyroku tego Trybunału, który interpretując Europejską Konwencję Praw Człowieka, przyznał rację lesbijce, której sąd francuski odmówił zgody na adopcję.
– Unia Europejska do czegoś takiego zmusić nas nie może. Możliwe są zachęty, nękanie, dążenie do jakiejś urawniłowki, naciski, żeby nie odstawać za bardzo od innych państw. Nieco trudniej może być w sprawach rozpatrywanych przez Trybunał w Strasburgu. Chodzi bowiem o to, że jego orzecznictwo ewoluuje. Z czasem mogą pojawić się przed tym Trybunałem skargi, że nie respektujemy tzw. standardów europejskich praw człowieka, na przykład co do wychowania dzieci przez parę homoseksualną. Warto przypomnieć, że w 2008 r. opracowano nowy tekst europejskiej konwencji o adopcji dzieci, który wyłożono do podpisu i postępowania ratyfikacyjnego. Nie nakazuje się w niej wprost wprowadzenia adopcji przez konkubentów oraz przez pary homoseksualne, ale dopuszcza się taką sytuację. Można się więc spodziewać co najmniej ewolucji orzecznictwa Trybunału w Strasburgu w tym kierunku.

No właśnie: czy legalizacja adopcji przez konkubinaty heteroseksualne nie otwarłaby furtki do legalizacji adopcji przez pary homoseksualne? Działacze gejowscy mogliby mówić, że skoro prawo dopuszcza do adopcji przez wolne związki heteroseksualne, to powinno też pozwolić na to związkom homoseksualnym. Inaczej byłaby to dyskryminacja.
– Opiera się to wszystko na błędnym pojęciu dyskryminacji. Bo co to jest dyskryminacja? To pojęcie rozciągliwe i bezczelnie wykorzystywane przez propagandę gejowską. Dyskryminacją byłoby nieprzyjęcie takiej osoby do pracy w jakimś biurze czy niewpuszczenie na mecz piłkarski. Co innego jednak nie wytykać kogoś palcem, a co innego, by dwaj panowie czy dwie panie pozostające w intymnym związku miały wychowywać dziecko. Psychologowie mówią, że do kształtowania osobowości potrzebny jest zarówno czynnik męski, jak i żeński. Dlatego argumentacja przeciwko adopcji przez parę homoseksualną jest łatwiejsza niż przez konkubentów różnej płci.

Czy możliwe są inne skutki legalizacji adopcji przez pary homoseksualne?
– Jest też obawa, że kobiety w ciąży i w trudnej sytuacji życiowej łatwiej decydowałyby się na aborcję, bo nie chciałyby urodzić dziecka i oddać go do adopcji ze świadomością, że może ono trafić do pary homoseksualnej. „Wprost” pisało kiedyś o dziewczynce z Angoli, która została adoptowana przez dwie lesbijki ze Szwecji. Dziewczynka dopytywała się jakiś czas, kiedy pojawi się tata, aż zobaczyła je kiedyś razem w sypialni i... uciekła.

Plany zespołu Platformy Obywatelskiej mają jednak swoją dobrą stronę, bo chodzi w nich także o uproszczenie i przyspieszenie procedury adopcyjnej.
– Tak, te procedury trwają za długo i idą opornie. To takie „urzędolenie”. Miesiące mijają, dziecko dorasta, a ciągle nie ma domu. Przesadne są stawiane czasem wymagania, żeby dziecko miało w nowym domu własny pokój. A przecież nawet w małym mieszkanku dziecko może być kochane i szczęśliwe. Ważne, żeby kandydaci na rodziców adopcyjnych byli dojrzali i rzeczywiście trwale pragnęli dziecka. Sąd powinien sprawdzić, czy ich chęć adopcji nie jest tylko przejściowa. Uważam jednak, że w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym zmiany nie są potrzebne. Jeśli już, to w innych aktach, zwłaszcza w różnych instrukcjach itp.

Prof. dr hab. Tadeusz Smyczyński kierował Centrum Prawa Rodzinnego i Praw Dziecka przy Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, jest wykładowcą na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego, ekspertem Sejmu i Senatu, był członkiem Zespołu Problemowego Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego. Od kilku miesięcy na emeryturze.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.