Adrianek w sweterku lalki

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 11/2009

publikacja 18.03.2009 12:29

Adrianek, kiedy go do nich przywieźli, nie powinien się jeszcze urodzić. Miał 7 miesięcy i 8 dni, i ważył 2 kilo. Pasowały na niego ubranka lalek córek Reni i Norberta Bronderów.

Adrianek w sweterku lalki Adrianka i seniora rodu Bronderów dzieli niemal wiek fot. HENRYK PRZONDZIONO

Nawet ich kuzynka, 18-letnia Najka, przyniosła sweterki swojej najlepszej lalki, tej, którą sobie zostawiła. A średnia Gosia, studiująca pedagogikę, zawołała na dzień dobry: – Jeszcze powinien być w inkubatorze! – Zaczynał pić mleko od 10 mililitrów, teraz dwa razy tyle – mówi Renia, jego zastępcza mama. I po cichu się śmieje, że od przyjścia do ich domu Adrianka sama zaczęła więcej jeść i przytyła, jakby była karmiąca. – To tak działa na psychikę.

Zostawcie go sobie
– Co mi dajecie, Jezus, Maria, takie to malutkie – 99-letni Andrzej, senior rodu Bronderów, leżący na łóżku tuli niemowlaczka. – Ludzie kochani, moi byli dwa razy tacy – wspomina swoich urodzonych 70 i 55 lat temu synów. Gdzieś w dłoniach została mu ich pamięć, bo od kilku lat nie widzi. – Daj mi te paluszki – prosi synową o przysunięcie maleństwa. Obok jego posiwiałej głowy z przymkniętymi oczami maleńka główka śpiącego. Dzieli ich prawie sto lat. A duża, sucha dłoń szuka maleńkiej rączki. – Dawno się tata tak nie uśmiechał – zauważa Renia. – No to sobie zostawcie tego chłopczyka – widać, że teść nie chce małego wypuścić z rąk. Ale oni przyjęli Adrianka tylko na kilka miesięcy. Od 7 lat zajmują się rodzinną opieką zastępczą. Malec ma ciężko chorą mamę. I tatę, który nie umiał sobie poradzić z taką kruszynką. Odwiedza ich i uczy się, jak zajmować się synkiem. A Renia do południa biega z góry na dół. Od teścia do Adrianka. – Jak słyszę, że nie można dać sobie rady z opieką nad starszym przy małym dziecku, to nie wierzę w to – mówi. – Nie jest łatwo, ale można to pogodzić.

Mała Marysia
Renia myślała o tym, żeby mieć dużo dzieci jeszcze w młodości, zanim pobrała się z Norbertem. Kolejno urodziły im się trzy córeczki, więc odkładali stworzenie rodziny zastępczej, aż je odchowają. Ale kiedy najmłodsza Marysia miała dopiero 6 latek, nie wytrzymali i poszli na kursy przygotowawcze, żeby przyjąć dzieci. Renia – inżynier, ekonomistka, najpierw pracowała w szkole, potem prowadziła zajęcia w młodzieżowym domu kultury w Raciborzu, Norbert od zawsze zajmował się informatyką, a wtedy zaczęli dodatkowo zgłębiać tajniki pedagogiki, psychologii. (Renia później zaocznie skończyła studium pedagogiczne). – To nie jest tak, że podejmujesz się opieki sama, trzeba mieć wsparcie całej rodziny – tłumaczy. Dlatego pytali o zdanie dzieci. A córki zdecydowały, żeby przyjmować dziewczynki, bo z nimi lepiej się im dogadywać. Pierwsza Marysia, dla odróżnienia nazywana „małą”, była ich wielką miłością. Miała trzy i pół roczku i przez pierwszy dzień w ogóle nic nie mówiła. Dopiero kiedy zobaczyła płatki do mleka, zapytała pełnym zdaniem: „Czy mogę je sobie wziąć?”. Potem zjadła z apetytem całą paczkę. Ojciec Reni, już nieżyjący Zygmunt, obawiał się, jak to będzie z nowym, nieznanym maluchem w domu. – Ale zauroczyła go swoim szerokim uśmiechem po zjedzeniu tych płatków – wspomina Renia. – Kiedy po 10 miesiącach odchodziła do rodziny adopcyjnej, schował się w łazience i płakał. A potem nalegał: „Zadzwoń, może jest jakieś dziecko”.

Domowy regulamin
Kiedy Marysia widziała policyjny wóz, dostawała ataku paniki. Widać było, że dużo przeszła. Potem z tzw. interwencji przyszła cała czwórka rodzeństwa – trzy dziewczynki 10-, 9-, 2-latka i ich 6-letni brat. Najgorzej było z nim, Piotrusiem, nie umiał usiedzieć na miejscu, w przedszkolu raz zjadł całą wazę zupy. Mimo że Marysia na wszystkie dzieci wpływa uspokajająco, szalał przy niej do utraty tchu. W przydomowym ogrodzie dzieci potrafiły zerwać niedojrzałe jabłka, żeby nimi porzucać. – Nie wiedziałyśmy, że to jabłka – dziwiły się potem. Myślały, że rosną w skrzynkach w sklepie. Specjalnie dla nich stworzyli domowy regulamin. Z takimi punktami jak „Nie wolno schodzić do piwnicy, z wyjątkiem polecenia cioci lub wujka”; „Posiłki jemy w ściśle określonych porach. Odejście od stołu oznacza, że nie chce się nam jeść”. Jedna z dziewczynek właśnie u nich przystąpiła do I Komunii św. Pozostałe dzieci powoli się wyciszały. Już mogły bez awantur doczekać do soboty, kiedy otwierano skrzynkę z pisanymi przez nich skargami. Następną trójkę przywieźli w wozie policyjnym też z interwencji. – Siedziały takie chude skrzaty, całkiem nagie, bo nagle trafiły na ulicę – wspomina Renia. Miały roczek, dwa i trzy latka i nic nie mówiły, bo ich biologiczna matka stale słuchała na cały głos muzyki i nie rozmawiała z nimi. Kiedy ich najstarsza córka Helenka w zeszłym roku, tuż po swoim ślubie, wychodziła na spacer z tymi maluszkami, znajomi w Raciborzu dziwili się, że tak szybko ma trójkę dzieci. A Renia nie mogła w nocy spać, bo jak jedno usypiało, to drugie się budziło.

Silniejsza miłość
Kiedy ostatnio zadzwonili do Reni z Powiatowego Ośrodka Pomocy Rodzinie, że mają noworodka, nie zdążyła nawet skonsultować się z mężem. Przywieźli Adrianka, zanim wrócił z pracy. – Teraz, zamiast patrzeć na telewizor, mówi, że musi go wziąć na ręce i widać, jaki jest szczęśliwy – opowiada żona. – To taka potrzeba serca – mówi o ich pracy. – Gdybyśmy ich nie wzięli, trafiłyby do domów dziecka gdzieś w Polsce. A tak robimy kawał dobrej roboty. Ważne jest to, że niektóre z dzieci wracają do biologicznych rodziców, którzy zaczynają się o nie troszczyć. I są już samodzielniejsze. Piotruś wrócił do mamy, kiedy nauczył się samodzielnie załatwiać. Inne, jak Marysia, idą do adopcji. Od opinii rodziców zastępczych zależy, czy trafią do ludzi starających się o adopcję. Zdjęcia wszystkich dzieci przechowują w albumie. Niektóre ich odwiedzają, do rodzin innych czasem zaglądają sami, kiedy o radę poproszą ich rodzice. Wszyscy się dziwią, skąd Renia ma tyle energii. A ona wyskakuje na dzień do Czernej albo do karmelitów do Wadowic. Kiedy wieczorem spotykają się przy kolacji, widać, że to wielopokoleniowa rodzina, w której każdy ma swoje miejsce. A senior Bronder, który nie może rozstać się ze śpiącym Adriankiem, powtarza, jakby chciał, żebyśmy zapamiętali: „Miłość jest silniejsza niż śmierć, ja wam to mówię”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.