Mama jest szczęśliwa

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 09/2009

publikacja 01.03.2009 15:01

Jak się pierwszy raz trzyma dziecko na rękach, to można góry przenosić – mówi Katarzyna Juroszek (na zdjęciu z Karinką i Franiem), która razem z mężem Franciszkiem adoptowała dwójkę dzieci.

Mama jest szczęśliwa Katarzyna Juroszek na zdjęciu z Karinką i Franiem. fot. KRZYSZTOF KUSZ

A Katarzyna wie, co mówi, używając tej metafory, bo mieszka w górach, w Jaworzynce. To prawie koniec świata, tzw. trójstyk granic – polskiej, słowackiej i czeskiej. Jechaliśmy tam w prawdziwej śnieżnej zamieci. Jaworzynka liczy 3130 mieszkańców. Wśród nich od 7 listopada 2006 jest Karinka, a od 20 marca 2008 – Franuś. – To imię daliśmy mu po tacie i po dziadku – tłumaczy mama.

Dom się doczekał
Kiedy Franciszek Juroszek zaczął wznosić dom, w którym mieszkają, jeszcze nie byli małżeństwem. Ale już się znali. Sam, budowlaniec, dobrze wszystko obmyślił – pokój dla gości z kominkiem, pokoiki dla dzieci. Od początku planowali, że będzie ich kilkoro. Kasia miała piątkę rodzeństwa, Franek – czwórkę, a oboje – kilkanaście ciotek i wujków. Ale pojawiły się problemy z zajściem Kasi w ciążę. Najgorsze były powroty do pięknego, pustego domu. Jeszcze bardziej czuli, że jest tam tyle miejsca dla dzieci. – Na rodzinnych imprezach spotykaliśmy tyle dzieciaków, tylko my byliśmy ciągle sami – wspomina Kasia. Dziś, kiedy Franek senior przez przypadek potrąca Patrycję, porzuconą lalkę Karinki, słychać jej gaworzenie. Zabawki „odzywają” się też w rączkach rozbawionych Karinki i Frania. Cały dom gra ich głosami.

Złota rybka Karinki
Niespełna 3-letnia Karinka przerywa zabawę, bierze mnie za rękę i nie znoszącym sprzeciwu tonem zachęca: „pani, chodź”. Prowadzi do swojego pokoiku, gdzie ze ścian śmieją się bohaterowie „Kubusia Puchatka”, a potem do wspólnej sypialni. Pokazuje stojące pośrodku łóżko rodziców, po lewej – swoje mniejsze, a z drugiej strony całkiem małe z siatką. – Tu śpi Franuś – wyjaśnia. Przed zaśnięciem rodzice opowiadają jej ulubioną „Bajkę o rybaku i złotej rybce”. – Każdy ma swoją wersję – śmieje się mama. Franek słucha ich jednym uchem, bo do snu wystarczy mu butelka z mlekiem. Karinka lubi rysować, tańczyć do góralskiej muzyki, tak jak mama, która występowała w zespole „Istebna”, słuchać bajek i… rozmawiać. – Jaka jest mama? – pytam ją. – Szczęśliwa – odpowiada z tajemniczym uśmiechem. – A tata? – Duży… – A Franuś? – Malutki … – mówi. – A co mówisz tatowi? – podpytuje mama. – Bo ona jest „tatowa”. – Kocham cię – mała ściska ojca za szyję. Rozmawiamy o zwierzętach, których dawno dzieciaki nie widziały, bo nie wychodziły na dwór z powodu halnego. – Babcia Janka ma krówkę, świnkę – wylicza Karinka. – My konika – pokazuje konia na biegunach. – A na balkonie „ćwir-ćwir” – biegnie do okna, za którym widać karmnik dla wróbli i sikorek. Wszędzie towarzyszy jej ponadroczny Franuś. – To są po prostu nasze dzieci – mówi mama. – W ogóle człowiek się nie zastanawia, że to nie ja rodziłam.

Wątpliwości i radości
Propozycję zapłodnienia in vitro odrzucili ze względów moralnych. – Niby się chce urodzić człowieka, a to wszystko takie odczłowieczone – analizuje Katarzyna. – Przerażało mnie, że wszystko tam jest osobno – mąż, żona, a poczęte dziecko ogląda się w próbówce i pod mikroskopem. Po decyzji o adopcji pojechali zgłosić się do ośrodka adopcyjnego w Bielsku-Białej. O procedurze dowiedzieli się od znajomych, po latach sami zachęcili do adopcji przyjaciół. – Rodzice się boją, chcą wiedzieć, co ich czeka – opowiadają. Przy pierwszym spotkaniu zaznaczyli płeć i wiek dziecka. – Można podać kolor włosów, oczu, ale im większe wymagania, tym dłużej się czeka – wtrąca Franciszek. Przeszli przygotowujące szkolenia z psychologiem, z kuratorem. Byli po wymaganych 5 latach małżeństwa, oboje pracowali. – Obawiałem się, czy to dziecko u nas się zadomowi – zwierza się tata. – Czy je pokocham, bo to nie nasze. I jak to będzie z wychowaniem, bo przecież mogą odezwać się geny – przypominają swoje wątpliwości. Ale kiedy w domu dziecka w Gliwicach siostra zakonna przyniosła im 3-miesięczną Karinkę, od razu wiedzieli, że to na nią czekali. – Takie to było malutkie. Rozpłakałam się… Jeszcze nie miała włosków, tylko te niebieskie oczka…– wzrusza się Kasia. Najpierw mieli możliwość widywania ją 4 razy w tygodniu po 2 godziny, a potem rezygnacji do 4 tygodni od wzięcia do domu. Ale nawet nie przyszło im to do głowy.

Ciepło wśród zasp
Nie ukrywali adopcji, wszyscy wiedzieli, że przywożą córeczkę. Po drodze witali ją dziadkowie w Istebnej, a już w domu odwiedzali sąsiedzi. – To się u nas nazywa „nowiecka” – opowiada Franciszek. – Goście przychodzą z prezentami, przy pierwszym dziecku przynoszą więcej ubranek, ale i zabawki. Teraz Karinka w św. Szczepana na tak zwane połazy przychodzi do nich z rewizytą i śpiewa: „Pan Jezusek płakał w żłobeczku, a nas wysłał do tego domeczku” – dodaje. Rodzice co roku świętują urodziny jej i braciszka, ale też dzień ich przybycia do domu. Żeby któregoś roku przy tej okazji powiedzieć im, że są adoptowani. 5-miesięcznego Franusia przywieźli z Gliwic rok później. – Miał już trochę blond włosków, też niebieskie oczka – wspomina mama. – Jak go wzięliśmy na ręce, wiedzieliśmy, że to nasz synek. Katarzyna zrezygnowała z pracy. Franciszek ma robotę wyjazdową. Kiedy wraca, dzieci czekają w przedpokoju. Potem jest ich wspólny czas – zabawy w konika, w pieski i kanapkę, podczas której jeden kładzie się na drugiego udając kromki chleba, ser, kiełbasę. Na koniec kolacja i kąpiel. – To nasze spełnione marzenia – mówi Kasia, a dzieci, jakby wiedziały, że tak trzeba, wyciągają do niej buzie z pocałunkiem. Za oknem fury śniegu, a tu ciepło. – Co jest dla was najważniejsze? – pytam. – Rodzina – mówi Kasia. – Rodzina – jak echo powtarza Franciszek.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.