Dobry klimat dla talibów

Stanisław Guliński, arabista, znawca problemów Bliskiego Wschodu

|

GN 08/2009

publikacja 24.02.2009 13:46

Co przeciętny Polak wie o Pakistanie? Raczej niewiele. Niedawno każdy usłyszał, że tam talibowie po-rwali i brutalnie zamordowali polskiego inżyniera.

Dobry klimat dla talibów Jeden z oddziałów talibów przy granicy z Afganistanem fot. EAST NEWS/AFP/STR/FILES

W telewizji przez kilka dni na okrągło pokazywano kilka tych samych kadrów przedstawiających uzbrojonych Pasztunów w zawojach, na tle skalistego, nieurodzajnego krajobrazu rejonu Peszawaru, Waziristanu czy doliny Swat, którzy porwali niewinnego Polaka. Przypomina to nieporozumienie z lat 90. w Polsce, gdy cygańscy żebracy stali się w naszym kraju niemal ikoną Rumunii. Tymczasem pasztuńskie terytoria plemienne mają się tak do całego Pakistanu jak Romowie do Rumunii. Są ważnym, rzucającym się w oczy, lecz zdecydowanie mniejszościowym elementem w obydwu krajach.

Podzieleni
Zbyt rzadko przypomina się podstawowe fakty. Obszar Pakistanu jest ponad 2,5 razy większy od Polski. Mieszka tam aż 170 mln ludności. Prawie wszyscy są muzułmanami. Językiem pasztu posługuje się ok. 15 proc. ludności mieszkającej wzdłuż granicy z Afganistanem. Po jej drugiej stronie mieszkają kolejne miliony Pasztunów, którzy dominują w afgańskiej polityce: i w rządzie, i wśród zwalczających go talibów. Granica między obydwoma krajami „pojawia się i znika” i jest pamiątką rzadkiej bezradności Imperium Brytyjskiego, które tu musiało uznać względność swej potęgi. Tylko część pasztuńskich terytoriów zdołano wcielić w skład Indii Brytyjskich.

Organizatorem stworzonej tam frontowej Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej był na przełomie wieków XIX i XX lord George Curzon, późniejszy projektodawca innych problematycznych granic: linii, wzdłuż której Stalin użył dla wytyczenia wschodniej granicy Polski i podziału Palestyny. W ten sposób znaczna część plemion pasztuńskich, znacząco odmiennych zwyczajami i językiem, została związana politycznie z mieszkańcami starej, osiadłej cywilizacji doliny żyznego Indusu. Głęboko podzielony jest też pakistański islam. Oprócz przecinającego cały świat islamu rozbicia na sunnitów i szyitów, stanowiący tu zdecydowaną większość sunnici są z kolei podzieleni na cztery kolejne ruchy. Każdy z nich zakłada własne szkoły, a czasem grupy zbrojne.

Mudżahedini – „dobrzy chłopcy”
Szkoły te – madrasy – są poważnym wyzwaniem dla państwa, tworząc alternatywny system edukacji. Niektóre, najbardziej radykalne, rzucają otwarte wyzwanie porządkowi świeckiemu. W czasach interwencji sowieckiej (1979–1989) w Afganistanie rząd Pakistanu przez palce patrzył, jak pasztuńscy radykałowie tworzą lub przejmują kolejne madrasy, edukując w wierze i walce kolejnych adeptów dżihadu za zachodnią granicą. Przez palce patrzyli też Amerykanie. Liczyła się tylko wojna z Sowietami. A kto był lepiej zmotywowany do walki z ateistycznym wrogiem niż płonący religijnym zapałem brodaci studenci madras? Wtedy nazywaliśmy ich mudżahedinami i „byli OK”. Byli prawie sojusznikami w walce z komunizmem. Byłoby pięknie, gdyby nie to, że w ich pojęciu był to dżihad, a do jego organizacji skorzystano z ludzi takich jak Osama bin Laden i ośrodków szkoleniowych takich jak radykalne madrasy w Pakistanie. Owszem, zmusili oni Armię Czerwoną do odwrotu, ale ani Osama, ani madrasy nie przestały działać. Nowym ich wrogiem stał się Zachód i jego lokalni sojusznicy, świeckie rządy w krajach muzułmańskich. Choć tak naprawdę nie przepadali za Zachodem nawet wtedy, kiedy wydawali się nam „dobrymi chłopcami”.

Wojna po wojnie
Afganistan po wyjściu Sowietów nie zaznał spokoju. Dotychczasowi przywódcy walki z komunizmem skoczyli sobie do gardeł. Pasztuńscy uczniowie (taliban) pakistańskich madras pochodzący z obu stron granicy kipieli z frustracji. Nie o taki Afganistan walczyli. Gdy więc w 1994 r. ruszyli do walki i zaczęli zajmować jedną po drugiej skłócone afgańskie prowincje, mogli liczyć na wsparcie pakistańskiego wywiadu. Pakistan widział w talibach szansę na stabilizację targanego wojną domową sąsiada. Miała to być brutalna stabilizacja, wymuszana zwyrodniale twardą interpretacją prawa koranicznego, ale dla wyniszczonego Afganistanu taka początkowo wydawała się lepsza niż żadna…

A spacyfikowany, rządzony przez pasztuńskich talibów Afganistan wydawał się receptą także i na spokój na pakistańskich terenach pasztuńskich. Jakby nie wyglądały egzotycznie dziś te kalkulacje, Pakistańczycy nie byli jedynymi, którzy uwierzyli w to, że islamiści pozamiatają tam, gdzie świeccy przywódcy nabałaganili. Tak prezydent Sadat wierzył w latach 70., że Bracia Muzułmanie uspokoją rozkołysane przez Nasera fale panarabizmu. Tak Izrael wierzył w kolejnej dekadzie, że pobożny Hamas spacyfikuje palestyński radykalizm Arafata.

Wszyscy się mylili. Talibowie, goszcząc na swych terenach bazy Osamy bin Ladena, ściągnęli na siebie amerykański atak po 11 września 2001 r. Przeszli do partyzantki, do dziś zmagając się z siłami rządu afgańskiego i jego zachodnimi sojusznikami, w tym i z Polski. Lecz nie ustała przecież działalność ich madras w samym Pakistanie, zwłaszcza na terenach pasztuńskich, gdzie proamerykański rząd cieszy się niknącym poparciem opinii publicznej. Każde omyłkowo zbombardowane afgańskie wesele, każdy nalot samolotu bezzałogowego na terytorium Pakistanu zwiększa furię plemion.

Na północnym zachodzie nasila się stan wojny domowej, ale ginęli też w zamachach goście hotelu Mariott w stolicy, czy przywódczyni opozycji i była premier Benazir Bhutto. Dawne związki pakistańskiego wywiadu z talibami z czasów ich zwycięstw w Afganistanie rodzą dla samych Pakistańczyków wątpliwości, kto w tej wojnie stoi po czyjej stronie. W narastającym zamieszaniu giną i obcy. Jeśli zostaną porwani na tereny plemienne, rząd w Islamabadzie nie ma wpływu na ich los.

Obcy z Zachodu
Polski inżynier, porwany w stosunkowo spokojnej prowincji Pendżab, a potem przetrzymywany i zamordowany gdzieś na terenach plemiennych, nie był dla pasztuńskich talibów celem jako Polak. Nie żądali wycofania polskich wojsk z Afganistanu, nie mścili się za ofiary w Nangar Khel. A mogliby wtedy całkiem skutecznie podzielić polską opinię publiczną. Polak był dla nich częścią tego „obcego” z Zachodu, którego innym przejawem są nadlatujące nad ich tereny amerykańskie samoloty bezzałogowe z Afganistanu.

W dolinie Swat, gdzie co tydzień ginie w walce z armią rządową przynajmniej kilkadziesiąt osób, a ponad pół miliona uciekło do obozów dla uchodźców, był to tylko epizod. Polak zginął w trybach machiny wojny domowej. I nie jest to pierwszy taki przypadek. 1 listopada 1970 r. w podobnie przypadkowy sposób ofiarą wewnątrz pakistańskich porachunków padł PRL-owski wiceminister spraw zagranicznych Zygfryd Wolniak. W czasie spotkania z miejscowymi władzami i przedstawicielami Polonii na lotnisku w Karaczi, sfrustrowany Pakistańczyk rozjechał go ruchomymi schodami do samolotu, chcąc pomścić osobiste krzywdy, jakich doznał ze strony władz swojego kraju. Chciał zaszkodzić swojemu rządowi. Zginął Polak.

Pasztuni przetrwają
Pasztuńskie plemiona w obiektywie kamery zachodniego dziennikarza wyglądają jak enklawa średniowiecza. Wydają się czymś odchodzącym do przeszłości, skazani na zduszenie przez dzielące ich tereny organizmy państwowe czy zniecierpliwione ich „chuligaństwem” światowe potęgi. Tymczasem to oni trwają w swoich „przestarzałych” strukturach okrakiem dokładnie na „autostradzie” polityki światowej, którędy przeszli i odeszli do historii Aleksander Macedoński, Czyngis-Chan, Tamerlan, Imperium Brytyjskie i Związek Sowiecki.

Pakistan powstał dopiero w 1947 r. i jest w tym kontekście dopiero „niemowlęciem”. Jednym z mniej znanych zdobywców, który przechodząc przez tereny Pasztunów, uderzył na Indie, ugruntowując tam islam i stając się w dalekiej perspektywie praojcem Pakistanu, był Mahmud z Ghazni. Gdy na przełomie X i XI wieku jego turkojęzyczna armia uderzyła na dolinę Indusu, na Zachód ruszyła fala uchodźców. To ich znamy w Europie jako Romów lub Cyganów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.