Biała w Chawamie

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 51/2008

publikacja 21.12.2008 20:20

Pojechałam do Zambii, żeby pomóc biednym, a to oni pomogli mnie. Pokazali, co jest najważniejsze – mówi Ania Pająk, studentka, o której pisaliśmy przed rokiem, kiedy leciała do Lusaki.

Biała w Chawamie fot. Henryk Przondziono

Ania wróciła ponad miesiąc temu. Pisze pracę magisterską o AIDS w Afryce. I marzy, żeby wrócić tam na etat w jakiejś instytucji humanitarnej. Bo pobyt w Zambii zmienił jej podejście do świata i siebie. Jako wolontariuszka pomagała siostrom misjonarkom Świętej Rodziny, prowadzącym w Chawamie – największym compoundzie, czyli osiedlu Lusaki – ośrodek „Opatrzność Boża” dla osieroconych dzieci i ludzi starszych. Któregoś wieczoru pilnujące obejścia psy znienacka zaatakowały ją i potraktowały jak obcą. – W nocy nie było sensu jechać do szpitala, s. Aniela opatrzyła mi rany – opowiada. – Dziękowałam Bogu, że psy pogryzły mi nogi, a nie twarz. W kraju pewnie bym panikowała, złościła się, że będę mieć nogi z bliznami, tam zachowałam spokój. Afryka uczy odpowiednich proporcji.

Znamy cię!
Przez pierwszych sześć dni po przylocie czuła się trochę zagubiona. Nie znała nikogo i wydawało jej się, że nikt jej nie zna. Nagle, podczas wizyty w innej misji, powitali ją serdecznie: „Znamy cię z gazety”. Okazało się, że w większości misji w Afryce czytają „Gościa”. – A myślałam, że to miejsce odcięte od świata – śmieje się. Później stopniowo obserwowała, jak biorą w łeb wszystkie stereotypy. W przedwyjazdowej rozmowie zwierzała się, że chce żyć jak tubylcy, nosić kilometrami wodę. Na miejscu okazało, że zwykle wodę trzeba nosić, ale tam, gdzie mieszkała, nie było to konieczne. Jednak czytający jej deklaracje w „Gościu” pokpiwali: „No to noś tę wodę na głowie”. Mieszkała w centrum bardzo biednej dzielnicy. – Najpierw myślałam, że to slumsy – straszna bieda, małe domki z cegieł, z dachem z blachy przytrzymywanym kamieniami, żeby się nie zerwał, brak drzwi, śmieci na ulicach, codziennie rano kolejki po wodę – wylicza. – Bogatsi, mieszkający w lepszym miejscu Zambijczycy, chwytali się za głowę: „Biała w Chawamie! O Boże!”. – Ale to stereotyp, że biedni są źli, okradną i zabiją – protestuje. – Byli życzliwi i z wieloma się zaprzyjaźniłam. Kiedy szła ulicami, żeby robić zdjęcia, wołali za nią: „To przyjaciółka Johna”. – A John to niepełnosprawny chłopczyk, który ma najpiękniejszy uśmiech na świecie – wyjaśnia. – Uczyłam go liczyć, aż wszyscy się dziwili, że potrafi. Tam nikt nie wyklucza chorych i kalekich. Mieszkańcy Chawamy (śmieje się, że to brzmi prawie jak Hawana) nauczyli ją też, jak ważne jest celebrowanie bycia w rodzinnym gronie. Zobaczyła, że długie wieczory spędzają w gronie najbliższych na rozmowach przed domami, gdzie toczy się ich całe życie.

Wnuki z dziadkami
Mocno zaprzyjaźniła się z rodziną trzydziestolatków z trojgiem dzieci. – Dwa tygodnie przed odjazdem dowiedziałam się, że są chorzy na AIDS – smutnieje. – Co im miałam powiedzieć? Nie martwcie się? Wprawdzie leki są darmowe, ale trzeba dobrze się odżywiać i popijać je czystą wodą. A krany, z których ją pobierają, często pękają i woda miesza się ziemią. Nie ma co też marzyć o obfitym jedzeniu. Dlatego tak dużo dzieci zostaje sierotami. Wielu z nich, kiedy leżą w szpitalu, nie ma kto odwiedzić. Typowy model rodziny to wnuki mieszkające z dziadkami. Jedna z jej nastoletnich podopiecznych, oglądając zdjęcia rodziców Ani przywiezione z Polski, zapytała: „Czy oni jeszcze żyją?”. – Bo jej już dawno zmarli na AIDS. Uświadomiłam sobie, jaki to skarb, że mam jeszcze swoich – mówi Ania. W hospicjum dla chorych na AIDS, które w Chilandze prowadzą siostry Stanisława i Michalina, boromeuszki, zobaczyła cierpiących wychudzonych jak własne cienie. Niektórzy nie byli w stanie ugryźć kromki chleba. – Siostry stawiają ich na nogi, ale na jak długo? – zastanawia się.

A do szpitala w Katondwe na granicy Zimbabwe, Mozambiku i Zambii nieraz przywozili chorych na AIDS na taczce, bo to dostępny środek lokomocji. Prosi, żeby wymienić wszystkich misjonarzy, których poznała. – Wykonują niezwykłą pracę w ekstremalnych warunkach – podkreśla. I opowiada o dr Jolancie Podolskiej, lekarce pediatrze, pracującej od 11 lat w Katondwe (tą drogą dziękujemy jej za pozdrowienia). Często przywożą jej z Mozambiku pacjentów pogryzionych przez hipopotamy i krokodyle. Razem z nią szpitalnej pomocy udzielają siostry służebniczki. – Siostry Krysia i Edyta potrafią zrobić cesarkę, albo wyrwać ząb, a potem jeszcze mają siłę, żeby porozmawiać – charakteryzuje zakonnice. Wysoko w górach, w Chingombe, od 30 lat pracuje ks. Marcel. Nie zważając na to, czy dopada go atak malarii, czy jest przeziębiony, pokonuje 13 godzin samochodem, żeby odwiedzić punkty misyjne. Przez 15 lat mieszkał u niego kard. Kozłowiecki. Do jego kwatery trzeba przedzierać się 2 godziny przez busz. – Zawsze bierze do samochodu cukierki i drobne upominki, które rozdaje spotkanym po drodze – opowiada. – A mijani farmerzy za darmo tankują mu samochód. Tak wraca do niego dobro.

Dzieci bez nazwiska
W jej ośrodku pracują trzy siostry z Polski, trzy z Kenii i trzy z Zambii. – Siostra Judyta, przełożona, to silna, charyzmatyczna osobowość – podkreśla. – Codziennie niemożliwe staje się dla niej możliwe. Kiedy zepsuł się jeden z ich dwóch samochodów, ktoś dostarczył używane mitsubishi. A kiedy brakowało konkretnej sumy na wydatki, zjawiła się zamożna Zambijka i złożyła ofiarę dokładnie w takiej wysokości. Ania, zajmując się tamtejszymi przedszkolakami, stwierdziła, że Europejczycy są zbyt przewrażliwieni, jeśli chodzi o wychowanie dzieci. Tam maluch przez dwa lata nie schodzi z pleców mamy, przytroczony do niej w chuście. Potem biega, gdzie chce i niezbyt często coś złego mu się przytrafia. – Bo afrykańskie dziecko się nie zgubi, zawsze wróci do opiekuna – wie z doświadczenia. Wieczorami czytała im bajki, także Andersena. Na początku nie umiały się skupić. Potem zaczęły prosić o więcej. Uśmiechnięte, ze splecionymi w setki warkoczyków włosami, jej włosy też próbowały zaplatać po swojemu. – Zobaczyłam, że do szczęścia nie potrzeba wielu rzeczy, które mam w Polsce. Jak one chodziłam w jednej bluzce – opowiada. Niektóre z dzieci znalezione w buszu nie miały nawet nazwiska. – My dostajemy je od razu po urodzeniu, tamte dzieci miały poważne problemy z tożsamością – mówi. Wspomina moment, kiedy uczestniczyła w pogrzebie 30-letniej matki swojego przedszkolaka. – Wokół zbitej z desek trumny stały zawodzące kobiety, wśród nich matka zmarłej – relacjonuje. – Płakała, że córka była jedyną żywicielką, sprzedawała ryby, teraz wszyscy umrą razem z nią. Rozpłakałam się i poczułam, że jestem jedną z nich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.