Najważniejsze są ziemniaki

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 49/2008

publikacja 07.12.2008 21:07

Janina Szubryt w swoim rodzinnym domu dziecka w ciągu 25 lat pomogła 40 dzieciom. Niektórym, osieroconym, dała swoje nazwisko. Wszystkim - miłość.

Najważniejsze są ziemniaki Wszyscy zbierają się wokół łóżka Dominiki. Od lewej Paweł, Marta, pani Janina i Kamila fot. ROMEK KOSZOWSKI

Bo ciocia Jania jest jak anioł w niebie – mówi poważnie Paweł, szóstoklasista i pokazuje laurkę z aniołem, narysowaną specjalnie dla niej. Te laurki on i jego dwie siostry – piątoklasistka Marta i chodząca do czwartej klasy Kamila, malują dla swojej opiekunki kilka razy w tygodniu. – To zajmuje pół godzinki, dopóki ciocia nie przyjdzie do pokoju i nie zobaczy – tłumaczą – Ale zawsze jest wtedy lepszy dzień. Na rysunkach widać kwiaty, słońce i ciocię, niekiedy też śmieszną korespondencję: „Miałem namalować wczoraj, przepraszam, że robię to dopiero dzisiaj”. Dzieciaki próbują mi opowiedzieć, czym według nich jest rodzina. – Mama, tata, dzieci, dziadek, babcia, ciocia – wylicza Marta. – W rodzinie muszą się sobą opiekować i sobie pomagać, tak jak my – przerywa Paweł. – Nie tylko kopię piłkę, ale rano wstaję i kupuję dla wszystkich 20 bułek na śniadanie. Do mnie należy sprzątanie przy wejściu, w pokoju, w kuchni i raz na tydzień w dużej łazience. – Rodzina to obowiązki i przyjemności – przekrzykują się. – Ciocia pozwala nam się bawić, ale chce żebyśmy się uczyli, bo jak nie umiesz matematyki, to cię będą oszukiwać w liczeniu pieniążków, jak dorośniesz. – W rodzinie muszą cię kochać – uzupełnia Paweł.

Tu mają pełną lodówkę
Już miała przejść na emeryturę, bo zbliża się do sześćdziesiątki. Ale co by się stało z jej dziećmi? Od ośmiu miesięcy ma u siebie trójkę rodzeństwa: Pawła, Martę i Kamilę. Maluchy nawet nie zauważyły, że zostawiły rodziców biologicznych. Tu mają poczucie bezpieczeństwa, ale też pełną lodówkę. A od ośmiu lat opiekuje się stale leżącą, korzystającą z respiratora 14-letnią Dominiką (jest jej kuratorem ds. leczenia i nauki). Dziewczynka urodziła się z alkoholowym zespołem płodowym, którego symptomem jest m.in. brak czucia bólu. – Jak musieli traktować ją rodzice, że doprowadzili do takiego stanu? – zastanawia się ciocia Janina, bo tak mówią do niej dzieci. – Przywieziono ją do szpitala z interwencji. Po operacji podwichniętych kręgów szyjnych nie wznowiła oddechu. Janina wzięła ją do siebie z oddziału intensywnej terapii za namową już dorosłej podopiecznej, z zawodu pielęgniarki – noszącej takie jak ja imię i nazwisko – Basi Gruszki.

Niestety, nie poznaję jej osobiście, bo jest na dyżurze w szpitalu. Czuwały na zmianę przy małej i dziś Dominika próbuje oddychać sama, jest w o wiele lepszej formie niż na początku. Koło jej łóżka ozdobionego lampkami i maskotkami zbiera się rodzina, goście, nauczycielka i ksiądz, przychodzący z Komunią św., bo to najważniejsza osoba w domu. – Ciociu, czy mogę dostać coś słodkiego? – przerywa pisanie w zeszycie opartym na podpórce. Czytam jej własnoręczny opis dnia: „Słucham cioci, składam życzenia, bawię się” – to zapiski szczęśliwego dziecka. Paweł poprawia jej poduszki, Marta i Kamila, kontrolują, czy nie ma problemów z oddechem, podają zabawki. – Dobrze by było, żeby ludzie nie bali się brać pod opiekę dzieci niepełnosprawnych – podkreśla Janina. – Domowa atmosfera pomaga im wyjść z choroby. Nie chce opowiadać o sobie, ani o dzieciach. – Za każdym stoi nieszczęście, tragiczny los, nie trzeba tego nagłaśniać. Lepiej mówić o dobru. Jej najbardziej się udało, że żadne z dorosłych dzieci nie korzysta z opieki społecznej, ale zarabiają na siebie i są przyzwoitymi ludźmi. – Ich wykształcenie nie jest aż tak ważne jak przygotowanie do życia – wyjaśnia. – Dlatego nie uznaję publicznych podarunków dla dzieci, na wszystko muszą zapracować i dbać o to, co mają, np. nie wyrzucać w połowie zjedzonego jabłka. Zaległości w edukacji czasem nie da się nadrobić.

„Placówka samodzielna”
Janina pochodzi z Limanowej. Pracowała w klubie sportowym „Limanovia”, gdzie współorganizowała zawody dla dzieci z biednych rodzin w narciarstwie biegowym. Kiedy przeczytała „Brata naszego Boga” Karola Wojtyły i wiersze przyszłego papieża, zaczęła myśleć, żeby zajmować się dziećmi mającymi kłopoty we własnych rodzinach.

Powiedziała o tym narzeczonemu, ale to nie były jego marzenia. Świadomie zdecydowała, że podejmie się tego sama i pojechała do Biłgoraja, gdzie powstawała pierwsza w Polsce wioska dziecięca. 15 samotnych kobiet z dziećmi, a wśród nich ona, z ósemką „swoich”, zamieszkało w sąsiadujących ze sobą domach. W praktyce okazało się, że to nie to, o czym myślała. W lipcu 1997 r. zabrała dzieci do Krakowa i za oszczędności wynajęła mieszkanie. W styczniu 1998 r. dostała od miasta mieszkanie, gdzie są do dziś, i uznano ją za „samodzielną placówkę opiekuńczo-wychowawczą Przyjazny Dom”, jednostkę budżetową prowadzoną przez miasto.

– To było działanie Opatrzności – mówi. – Jak człowiek nie ma zaufania, to nawet nie może wyjść na ulicę, a co dopiero wychowywać takie dzieci. Zawsze przynoszą ze sobą coś z patologii swoich środowisk, ale kiedy się je doceni, zauważy, cierpliwie towarzyszy – zmieniają się. Raz tylko jeden z jej podopiecznych, 16-letni Kazik z ADHD, przyszedł do domu pijany. – To się nie powtórzyło, a kiedy odchodził, honorowo nie wziął przysługujących mu pieniędzy z opieki społecznej, tylko radził sobie sam – pamięta. Jedne dzieci były u niej dwa miesiące, inne kilka lat. Niektóre, tak jak już dorosłe Krysia i Zosia, zostały do dziś. Zamieszkali w dzielnicy Nowy Bieżanów, w parafii Świętej Rodziny.

Tam prawie wszystkie jej dzieci chodziły na spotkania oazy, zajęcia muzyczne i teatralne, przeszły duchową formację. Razem z nią chodzą na pielgrzymki do Częstochowy i jeżdżą do sanktuarium w Łagiewnikach. Tam wiele spraw wymodliła. Kiedyś nieznajoma kobieta w ciężkiej depresji przyszła do niej z prośbą o zajęcie się jej dwiema córeczkami. A że Janina nigdy nie odmawia, przyjęła je. Ich matka zamieszkała w schronisku sióstr albertynek. Po jakimś czasie wróciła, zabrała córki i stworzyła im zdrową rodzinę. – To straszne, kiedy rodzice nie potrafią się zmobilizować do opieki nad własnymi dziećmi i serce im pęka, gdy widzą, że ich pociechy mają więcej serca do obcej osoby niż do nich – mówi.

Wielkość szczegółów
Janina ma czas na zajęcia pozadomowe. Wspólnie z innymi zapaleńcami powołała Stowarzyszenie Rodzin Zastępczych i Adopcyjnych „Pro familia” i do dziś działa w jego zarządzie, szkoląc innych, w myśl przesłania, że rodzinny dom dziecka powinien wychowanka doprowadzić do rodziny. Należy do Akcji Katolickiej. Wychowała już dwa pokolenia.

– Nie policzę dzieci, ani wnuków – śmieje się. Na rodzinnych zdjęciach twarze maluchów dorośleją, a ich miejsce zajmują ich pociechy. Niektórzy wychowankowie noszą jej nazwisko. – To dla wygody. Jak chodziłam na wywiadówki, to wywoływali tyle nazwisk, a wszystkie były moich dzieci. Kiedy ma problemy, dzwoni do tych swoich, już dorosłych. Ma komu się zwierzyć. Wielu zagląda do niej w święta Bożego Narodzenia. Tegoroczną wigilię przygotowuje na 17 osób.

Z wygospodarowanych oszczędności pięciu swoim podopiecznym kupiła mieszkania i mają łatwiejszy start. – Dobrze by było, żeby ludzie mieli odwagę przyjmować do swoich rodzin dzieci, zwłaszcza jeśli mają własne już odchowane, to ma sens – podkreśla. Wyjmuje wiersze Karola Wojtyły i czyta fragment: „(…) kiedyś gest odpadnie, a w uczynkach naszych pozostanie to co naprawdę jest”.

– Bo wie pani, jak się człowiek zmęczy codziennością, takimi drobiazgami, jak zmienianie pampersów Dominice, obieranie ziemniaków do obiadu, to wtedy przychodzi myśl, że te szczegóły składają się na coś wielkiego, że budują to, co najważniejsze – głośno myśli. – Najważniejsze jest to, co robię teraz, w dzisiejszym dniu.

Bez ziemniaków nie byłoby obiadu, bez zmiany pampersów Dominika miałaby odparzenia. Stale też ocenia, czego może od dzieci oczekiwać, a ile może im dać, ustala odpowiednie proporcje.– To jest moje prywatne życie, dbam, żeby dzieci też miały prywatność – zwierza się. Jej siostra powtarzała: „unikaj popularności, to psuje” Dlatego Janina dotąd nikomu nie opowiadała o sobie. My jesteśmy pierwsi. I zwierza się, że jest znowu „przy nadziei”. Szykuje się do przyjęcia nowej dziewczynki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.