Szkoła wiolinowych cudów

Agata Puścikowska

|

GN 47/2008

publikacja 24.11.2008 13:16

W szkole muzycznej dla dzieci niewidomych w podwarszawskich Laskach uczy się prawie trzydziestu młodych muzyków. O przyszłość Grześka i Maksa walczą rodzice, szkoła i oni sami. Czy to wystarczy? Co się z nimi stanie, gdy odejdą z Lasek?

Szkoła wiolinowych cudów fot. east news/ED MICHAELS

Grzesiek Płonka skomponował cały las. Gdy gra, rytmicznie kołysząc się nad klawiaturą fortepianu, widać i słychać rodzinne Tatry, drzewa, szum wiatru i potoku. A w lesie, jak to w lesie, kukułka mieszka. Pojawia się i znika gdzieś między świerkami trójdźwięków i pasażami leśnych ścieżek. „Kuku” słychać to z bliska, to z daleka. Raz brzmi nisko, raz wysoko. – Siedział na drzewie. Jak zobaczył człowieka, to kukuka poleciał. I koniec utworu – Grzesiek kończy grać. Łatwiej zrozumieć jego muzykę niż mowę. Mówi niewyraźnie, niegramatycznie, dziwnie akcentuje. Czasem zjada litery i całe słowa. – Tera sukanie kolekty – zaczyna kolejny utwór. „Sukanie kolekty” usłyszał w domu, w kuchni. Mama te „kolekty” stukała na niedzielny obiad. „Stuk, stuk, stuk” – walił drewniany młotek w połać mięsa. A Grzesiek usiadł przy fortepianie i zagrał tak doskonale, jak doskonale smakowały potem domowe schabowe. W utworze pobrzmiewa to Chaczaturian, to Prokofiew. Płonka po prostu. Grzesiek przestaje grać, uderza kwartę C–F. – Źle, prawda? Źle… – jest lekko poirytowany, nieco smutny. Słuch doskonały nie zawsze pomaga. Słyszy się mikrofałsze, których zwykli śmiertelnicy nigdy nie usłyszą… – Tera busza – krótko informuje. Burza najpierw jest groźna i niezrozumiała. Ciemna i straszna prawie. Na końcu ustępuje pierwszym promieniom słońca. To troszkę tak, jak było w życiu Grześka.

Ciemność
Był rok 1988. Płonkowie czekali na swoje trzecie dziecko. Czekali, już i dopiero, ósmy miesiąc. Nagle odkleiło się łożysko. Szpital, prędko szpital. I pierwszy cud: stół akurat czekał na inną, planową cesarkę. Doczekał się na Grześka – wcześniaka. Ułamki sekund między życiem a śmiercią. Wyjęli go w ostatniej chwili, wycenili na całe 2 pkt. Apgar. Akurat tyle, ile dostaje się roślinkom. Półtora roku później jechali całą rodziną samochodem. Ojciec prowadził, a mama na tylnym siedzeniu trzymała małego. Pisk opon, złowrogi warkot hamulców. Zderzenie czołowe. I cud drugi: przelatującego bezwładnie Grzesia ojciec w ostatniej chwili wcisnął pod przednie siedzenie pasażera. Grześ przeżył. Jego matka nie... Następnego dnia po śmierci matki do Grzesia przyjechała chrzestna Małgorzata. I… została do dziś. – Matka Grzesia była moją wielką przyjaciółką, niezwykłą kobietą, wspaniałym muzykiem. Z czasem wyszłam za mąż za jego ojca i adoptowałam Grześka – opowiada.

Wcześniactwo, ogromne niedotlenienie i wypadek. Efekt: niedowład jednostronny, brak tęczówek, upośledzenie dużego stopnia. Prawie niewidomy Grzesiek miał zeza i oczopląs. Bujał się to do przodu, to do tyłu. Nie mówił. Poruszał się niezgrabnie. Miał też objawy autyzmu – potrafił godzinami tłuc pokrywką od garnka, a nie pozwalał się przytulić. Zupełnie jakby parzyła go skóra. Okropna nadwrażliwość na dotyk. Zaczęły się lata trudnej diagnozy. I jeszcze trudniejszej rehabilitacji. Rodzice mówili lekarzom: „on chyba nie słyszy”. Lekarze badali i mówili: „raczej w normie”. „Raczej”, bo przecież „z dzieckiem nie ma kontaktu”, więc dobrze zbadać się nie da. Przez długi czas „mocno upośledzony” Grzesiek uczył się więc w szkole dla mocno upośledzonych. – Robili z nim, co mogli. Rozwinął się tam emocjonalnie, uspołecznił – mówi matka. – Nauczyli go żuć, bo wcześniej przełykał tylko papkę. Na bazie ówczesnej diagnozy nic więcej nie można było z Grześkiem zrobić.

Światełko w tunelu
W 2001 r. Grzesiek dojrzał do zmian: już nie chce takiej szkoły. A że wewnętrznej siły i daru przekonywania tylko mu pozazdrościć, rodzice rozpoczęli poszukiwania nowego miejsca do nauki. Jednocześnie pojawił się opatrznościowy dla Grześka logopeda. Podejrzewał niedosłuch i rodzina stanęła na głowie, żeby we śnie (inaczej z badania nic by nie wyszło) zbadać Grześkowi uszy. I we wrześniu 2002 r. padła pierwsza prawdziwa diagnoza: Grzesiek cierpi na bardzo głęboki niedosłuch mózgowo-rdzeniowy. Z „głęboko upośledzonego” stał się „głęboko niesłyszącym”, z upośledzeniem umysłowym „na granicy normy”. Może gdyby trafna diagnoza pojawiła się wcześniej, „granica” przebiegłaby inaczej?

I kolejne światełka w życiowym tunelu Grześka – przeszedł operację zeza. Poprawił się wzrok, znikł oczopląs, a wraz z nim trudności z opanowaniem ciała. A rok po diagnozie laryngologicznej biegły neurolog orzekł, że Grzesiek ma również dziecięce porażenie mózgowe. Można było w końcu rozpocząć prawidłowo ukierunkowaną rehabilitację. I choć rzeczywistość państwowych ośrodków „skrzeczała”, Grzesiek – pod właściwą i częściowo prywatną opieką – zaczął robić postępy. Płonkowie nadal szukali dla niego innej, dobrej szkoły. Niełatwe to było. W szkołach, nawet tych „odpowiednich”, trudno o indywidualne podejście, indywidualny tok nauki. W szkole, którą w końcu znaleźli, a miała być „tą najlepszą”, wrzucili go z przeróżnie upośledzonymi dziećmi do jednego wora niepełnosprawności. O indywidualnym traktowaniu tylko pomarzyć. I źle się tam czuł. Wyrzucał matce: „oszukałaś, zabierz mnie stąd”. Przenieśli go do szkoły w Krakowie. Dzięki wychowawczyni i indywidualnemu nauczaniu skończył podstawówkę. Ale chociaż rwał się do muzyki (to po biologicznej matce), podstawówki muzycznej nawet nie zaczął, bo… nie rokował. Cóż szkole po prawie głuchym i słabowidzącym uczniu, który ledwie mówi i nie wszystko rozumie? W końcu wybór padł na podwarszawskie Laski. Do domu w górach daleko, ale... – Wiele lat wcześniej pracowałam w Laskach i znałam to miejsce – opowiada pani Małgorzata. – Pojechaliśmy, rozmawialiśmy. Został przyjęty od razu do gimnazjum i szkoły muzycznej. Dostał szansę.

Księżycowe światło
Grzesiek jest już w Laskach trzy lata. Gra na fortepianie i organach. Rok temu wszczepiono mu implant – taki elektroniczny słuch. Zgodził się na operację, bo chciał usłyszeć dwie wysokie oktawy, które wcześniej tylko sobie wyobrażał. Oprócz muzyki fascynuje się komputerami. Jak i gdzie nauczył się programowania, formatowania, naprawiania? Dokładnie nie wiadomo. Dość, że serwisuje komputery sióstr zakonnych z Lasek, tworzy kolorowe prezentacje, zapisuje na twardym dysku własne utwory. I udoskonala www.grzegorz0plonka.republika.pl. Aha, i na Gadu-Gadu rozmawia z dyrektorką szkoły. Ważne to rozmowy, bo o muzyce. A Grzesiek dobrze wie, że muzyka „się obraża”, gdy się o niej zapomina. Gdy Grzesiek gra sonatę „Księżycową”, delikatnie się uśmiecha. A adagio, jak to adagio. Otula salę szkoły muzycznej i płynie do listopadowego, pachnącego zziębniętymi liśćmi ogrodu. I choć czasem Grześkowe palce uderzają o jeden takt za daleko, bo tak to już w głowie z implantem się układa, słychać w tym graniu czułość, wrażliwość, pasję. I światło. Gdy Grzesiek gra Beethovena, wilgotnieją oczy.

Maksymalne pasje
Na salę ćwiczeń wpada jak bomba. – Dzień dobry, jestem Maks, miłośnik komórek – przedstawia się szarmancko. – Ma pani komórkę, mogę posłuchać? Jaki to model? Nie wie pani? A gdzie ja mam właściwie usiąść? – niecierpliwie „rozgląda się” rękami. Siada i odsłuchuje pożyczony (wymuszony) telefon. Jedna melodyjka, druga, siedemnasta. Wszystkie nagrywa na MP3. – Jaki dzwonek pani najbardziej lubi? Ten jazzowy? Ten polifoniczny? – melodyjki zmieniają się jak w komórkowym kalejdoskopie. I kolejny przycisk: – Ooo... Smooth – z rozmarzeniem w głosie mówi Maks. I z tej komórkowej emocji szybko trzepocze rękami. Jakby chciał odfrunąć. Potok słów, jak to u autystycznych pasjonatów: – Jaki najwyższy dźwięk pani śpiewa? G dwukreślne? Dobrze... – i brzdęk, w G. – No, to niech pani zaśpiewa to G. Nie? Dlaczego? O, ten dzwonek jest specjalnie dla pani, bo właśnie z G dwukreślnym. (Maks trzepocze). A umie pani grać? (Znów trzepotanie). No, to ja gram akompaniament, a pani melodię. Teraz! A może coś rozrywkowego? A może chociaż kolędę? (trzepotanie). Pamięta pani „Cichą noc”? Gramy w C-dur czy w G-dur? Zamiana ról: to Maks miał być „pytanym”. Jest pytającym. I dyrygentem. Kilka pierwszych taktów na dwa fortepiany: – Przepraszam – przerywa nagle Maks. – Jeszcze raz. Ja zrobię wstęp jazzowy, a pani wejdzie potem...

Jazzowy koniec „Cichej nocy” w środku listopada... – To dla pani właśnie było – oświadcza Maks i wraca do tematu głównego: – A samsunga pani jakiegoś miała? Maks, długo namawiany, gra jeszcze „Mizerną cichą” w wersji smooth-listopadowej. A potem „Sakurę” – własną improwizację na temat starej japońskiej pieśni. Gra tak jak wtedy w Japonii, na konkursie dla młodzieży niepełnosprawnej, kiedy zdystansowanemu (jak to Japończycy) japońskiemu jury trudno się było zdystansować. Melodia urywa się. Maks wraca do swoich komórek, od czasu do czasu trzepocze. Ale to już koniec prywatnego koncertu. „Dziewczyny o włosach jasnych jak len”, którą grał w nowojorskiej Carnegie Hall i w siedzibie ONZ, nie zagra. I już! – Pani będzie mnie teraz uczyć? – Maksowi, jak każdemu autystykowi, czasem mylą się ludzie, pojęcia, czasem nie wszystko do końca rozumie. Bo kto tu kogo uczyć powinien... – Musi pani już iść? – smutnawa pauza bez trzepotania. – To jeszcze zagrajmy, na do widzenia.

Maksymalna historia
Maksymilian Chlewiński (obecnie lat 17) urodził się w dwudziestym piątym tygodniu ciąży. Silny był, bo duży jak na swój wiek: ważył kilogram i jeszcze sto gramów. Wcześniactwo jednak zrobiło swoje – stracił wzrok. Brak widzących oczu nadrabiał uszami: na drugie urodziny sam sobie zagrał „Sto lat”. Pociecha dla rodziców... I dopiero w szkole okazało się, że oprócz retinopatii coś tam jeszcze Maksowi dolega. Bo gdy był czymś zainteresowany, pochłaniał temat maksymalnie. Pozostałe tematy maksymalnie ignorował. Maksymalnie chował się też, uciekał przed tym, co niezrozumiałe. I tylko muzyka (uczył się w prywatnej szkole muzycznej) dawała mu zrozumienie. Rodzice drążyli. Ale za radą „specjalistów” trzepotanie rąk i zachowania schematyczne zrzucali na karb niewidzenia. Błędnie podejrzewano też u Maksa ADHD. W 2000 r. Maksymilian został przyjęty do Lasek. Do szkoły ogólnej i muzycznej. Okazało się, że nie musi nawet używać notacji brajlowskiej (choć ją zna), bo najtrudniejsze utwory powtarza ze słuchu (absolutnego). Podobno zresztą niektórym niewidomym muzykom nuty przeszkadzają... Jedna z zakonnic skontaktowała Maksa z fundacją SYNAPSIS. Zajęli się nim kompleksowo, dreptali za nim, diagnozowali. I stwierdzili ponad wszelką wątpliwość: Maks ma autyzm. I skierowali na właściwą terapię, która trwa do dziś. Cel jest jeden: usprawnić komunikację Maksymilian–świat niemuzyczny. Bo ze światem muzycznym to już sobie Maks poradzi sam.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.