Gen wojny w Afryce

Beata Zajączkowska, dziennikarka Radia Watykańskiego

|

GN 45/2008

publikacja 11.11.2008 11:16

45 tysięcy Kongijczyków w ostatnich dniach opuściło swe domy. Uciekają pieszo, w strugach deszczu.

Gen wojny w Afryce Drogi w Kongu wypełniły się uchodźcami fot. Agencja Gazeta/AP/Karel Prinsloo

Brakuje wody, żywności i lekarstw. Wznowienie działań wojennych we wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga doprowadziło do katastrofy humanitarnej. Wojna jest wpisana w DNA każdego, kto urodził się na północ od jeziora Kivu. Na tych terenach trwa wojna, najkrwawsza od czasów II wojny światowej. Od 2003 r. pochłonęła już 5,5 mln ludzkich istnień. Jednak nawet my nie spodziewaliśmy się, że może dojść aż do takiej eskalacji konfliktu. W oczach 30-letniej Kongijki widać rezygnację. Uciekła na Zachód przed okropnościami wojny. Kiedy zaczynamy rozmawiać, prosi: Pisz tak, by nie było wiadomo, kim jestem. Tę prośbę usłyszę jeszcze wielokrotnie, pytając o przyczyny tragedii.

Obrońca czy morderca?
O tym, że Perła Afryki, jak popularnie nazywa się ten zakątek Czarnego Lądu, stoi w ogniu, pisałam w sierpniu (GN 33/2008). Przyzwyczajeni do skomplikowanej sytuacji misjonarze mieli wtedy nadzieję, że „ogień potli się i zgaśnie”, jak już wielokrotnie bywało w ciągu ostatnich 10 lat. Przywódca rebeliantów Laurent Nkunda zerwał jednak 28 sierpnia porozumienie pokojowe. Grabieże, mordy i masowe gwałty przybrały na sile. Ludzie po raz kolejny zebrali swój skromny majątek i wyruszyli w drogę. Spekulanci zaczęli podbijać ceny. Fasola, będąca głównym źródłem pożywienia, z 20 dolarów za worek podskoczyła do 95. Kongijczycy przebijając się przez dżunglę, dochodzą do obozów, gdzie zamiast domów zostaje im przydzielony numer uchodźcy. Jest ich już 1,6 mln. Nie mają żadnych środków do życia.

Kim jest Nkunda, którego nie są w stanie powstrzymać stacjonujące w Kongu, liczące 17 tys. żołnierzy, pokojowe oddziały ONZ? Stoi on na czele liczącego ok. 10 tys. rebeliantów Narodowego Kongresu Obrony Ludu (CNDP). Będąc Tutsi, uważa się za obrońcę etnicznej mniejszości z tego plemienia, zamieszkującej we wschodnim Kongu. Występuje – jak głosi – przeciwko partyzantom z Demokratycznych Sił Wyzwolenia Rwandy (FDLR). Ten rebeliancki ruch plemienia Hutu składa się z członków Interahamwe, oddziałów odpowiedzialnych za ludobójstwo w Rwandzie. Schronili się oni w Nord Kivu i, według Nkundy, walczą obecnie u boku kongijskiej armii. Nkunda nie jest jednak kryształowym obrońcą Tutsi. Ciążą na nim międzynarodowe oskarżenia o masakrę 160 osób dokonaną w mieście Kisangani. Porywał też dzieci, jest oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne. Wydano międzynarodowy nakaz jego aresztowania.

O co ta wojna?
Rebeliantów popierają rząd i prezydent Rwandy (też Tutsi). Podejrzewani są o zaopatrywanie rebeliantów w broń, a jednocześnie pomaganie w sprzedawaniu zagrabionych w Kongu bogactw naturalnych. Właśnie one stanowią prawdziwe zarzewie konfliktu i powodują, że prorwandyjski Nkunda chce w obfitującym w bogactwa mineralne regionie Nord Kivu utworzyć suwerenne państwo. Wiadomo, że o tym, jak i gdzie uderzyć, nie decyduje sam (najpierw zapowiedział atak na Gomę, po czym ogłosił jednostronne zawieszenie broni). Jest marionetką w ręku ludzi czerpiących ogromne zyski z eksploatacji kongijskich bogactw. Obserwatorzy podkreślają, że nie bez znaczenia jest też to, iż konflikt przybrał na sile przed wyborami prezydenckimi w USA. Nikt nie wie, jakie stanowisko zajmie przyszły prezydent, a z pozycji siły i władzy zawsze można więcej osiągnąć. O tym, że toczące się walki są tylko „parawanem, za którym dokonuje się grabież bogactw naturalnych, prowadzona za cichym przyzwoleniem światowych mocarstw”, mówią kongijscy biskupi. Koltan, diamenty, miedź, kobalt i złoto – to główni winowajcy. Już w 2001 r. ONZ opracowało raport, który stwierdza, że „walka o dostęp do ogromnych zasobów tych minerałów stanowi pierwszą i zasadniczą przyczynę wojny w Nord Kivu”. A jest się o co bić. Świadczy o tym ostatni kontrakt podpisany między prezydentem Konga Josephem Kabilą a Chinami. Opiewa na 7 mld euro i zapewnia Chińczykom dostęp do bogactw naturalnych w zamian za wybudowanie dróg i linii kolejowej. Szczególnie drogocenny jest koltan, wykorzystywany m.in. w telefonii komórkowej czy przemyśle kosmicznym.

Bezsilne narody zjednoczone
Rozpoczęta pod koniec sierpnia kolejna wojna z tygodnia na tydzień przybiera na sile. Rebelianci opanowali tereny wokół miasta Rutshuru i stacjonują wokół Gomy. Niezrażony coraz większym zainteresowaniem światowej opinii publicznej tym, co się dzieje w Kongu, Nkunda stwierdził, że „jak będzie chciał, zdobędzie nawet Kinszasę i na pewno nie przeszkodzą mu w tym oddziały ONZ”. Siły międzynarodowe zostały oskarżone o bierność i niekompetencję. Kierujący nimi hiszpański generał Vincente Diaz de Villegas właśnie podał się „z powodów osobistych” do dymisji. Nieoficjalnie wiadomo, że wielokrotnie prosił o wzmocnienie oenzetowskiego kontyngentu. Bez skutku. Kongijskie oddziały raczej nie mają szans na pokonanie rebeliantów.

Żołnierze są słabo uzbrojeni, wycieńczeni głodem. Ciągną za sobą całe rodziny, które czekają na nich kilka kilometrów od linii frontu. Nad wysłaniem do Konga specjalnych sił pokojowych zastanawia się Unia Europejska. Pomysł popiera szef francuskiej dyplomacji Bernard Kouchner. Pozostałe kraje członkowskie, jak się wydaje, wolą na razie „rozwiązania dyplomatyczne”. Mówi się o zorganizowaniu pod egidą ONZ szczytu krajów państw graniczących z Kongiem, z udziałem Ugandy i Burundi, przedstawicieli Unii Afrykańskiej (do której należy Rwanda) oraz UE.

Misjonarze na froncie
Na pierwszej linii frontu znaleźli się misjonarze. Hiszpańską zakonnicę ewakuował śmigłowiec ONZ. W wyniku wybuchu bomby straciła obie nogi. „Więzieniem, w którym brakuje wszystkiego” nazywają Gomę pracujący tam misjonarze. Mimo ciągłych grabieży i ogłoszonej ewakuacji cudzoziemców nie zamierzają, przynajmniej na razie, opuszczać Nord Kivu. Ks. Mario Perez, prowadzący salezjański ośrodek dla dzieci, podkreśla, że nie może opuścić swych podopiecznych. – Pod naszą opieką jest 350 dzieci, wiele z nich nie ma nawet trzech lat – mówi. Gotowość pozostania wyrazili też pomagający w ośrodku wolontariusze z Włoch i Francji. Polskie pallotynki prowadzą w Rutshuru ośrodek dożywiania. – Każdemu naszemu działaniu towarzyszy ryzyko. Życie na terenach objętych działaniami wojennymi to nasza codzienność. Dopóki jednak jesteśmy z ludźmi, oni nie tracą nadziei – mówi kierująca ośrodkiem s. Grażyna.

Mimo konfliktu działa też ośrodek w Ntamugenga, prowadzony przez siostry od aniołów. Siostry mówią, że z powołaniem misyjnym dostaje się siłę, która pozwala się nie bać, i nie jest to brawura. Strefa pracy ośrodka obejmuje teren zamieszkany przez 11 tys. ludzi, dla których niejednokrotnie brak leków czy środków opatrunkowych oznaczałby śmierć. „Kongijskie Anioły” w buszu prowadzą szpital 10 lat. Ponad dwa spędziły na walizkach, pomieszkując kątem u zaprzyjaźnionych sióstr. Teraz jest tak samo. Zdarzało się, że ładowały do samochodu najbardziej potrzebne rzeczy oraz leki i wraz z ukrywającymi się u nich kobietami i dziećmi uciekały przed siebie. Wracają zawsze, gdy robi się spokojniej. Wierzą, że i tym razem będzie tak samo. Nadziei na pokój potrzebują też Kongijczycy. By tak się stało, świat musi przestać przyglądać się obojętnie dokonującej się na naszych oczach tragedii humanitarnej – uważa kard. Renato Martino, przewodniczący Papieskiej Rady Sprawiedliwość i Pokój.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.