Co przyniesie 4 listopada?

George Weigel, teolog, publicysta, członek Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie (Tłum. Magdalena Koc)

|

GN 44/2008

publikacja 05.11.2008 21:24

Kończy się najdłuższa i najdroższa w historii USA kampania prezydencka. 4 listopada Amerykanie zdecydują, kto na najbliższe lata zamieszka w Białym Domu.

Co przyniesie 4 listopada? Kończy się najdłuższa i najdroższa w historii USA kampania prezydencka. 4 listopada Amerykanie zde-cydują, kto na najbliższe lata zamieszka w Białym Domu fot. AFP/EAST NEWS/STF

Tego samego dnia wyborcy wybiorą skład Izby Reprezentantów oraz jedną trzecią Senatu Stanów Zjednoczonych. Wybory prezydenckie z dużym prawdopodobieństwem przyniosą elekcję pierwszego prezydenta Afroamerykanina. Wybory do Kongresu z pewnością wygrają demokraci. Jakkolwiek przebiegną głosowania, ich wynik postawi amerykański Kościół katolicki wobec poważnych wyzwań.

Jeśli wygra Obama…
Jeśli to Barrack Obama obejmie prezydenturę 20 stycznia 2009 r., stery władzy zarówno wykonawczej, jak i ustawodawczej mocno uchwyci Partia Demokratyczna, a właściwie jej lewe skrzydło. Ale obecne lewe nie oznacza tego samego co dawniej. Owszem, administracja Obamy wraz z demokratyczną większością w Kongresie będą tradycyjnie rozgrywać politykę walki klas, usiłując ożywić zamierający w Ameryce ruch związkowy, podnosząc podatki bogatym i próbując przeprowadzić coś na kształt przejęcia amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej. Jednak prawdziwe namiętności amerykańskiej lewicy koncentrują się nie wokół spraw gospodarczych, ale związanych ze stylem życia. Pomimo obecnej sytuacji ekonomicznej, nikt poważnie nie bierze pod uwagę socjalizmu jako alternatywy dla wolnego rynku. Kwestią sporną jest stopień zaangażowania rządu w funkcjonowanie gospodarki. Zatem najbardziej dramatyczne zmiany w amerykańskim życiu publicznym, jakie spowoduje prezydentura Obamy, dotyczyć będą zagadnień życia, małżeństwa i edukacji.

Pomimo dziwacznych wysiłków, czynionych przez niektórych intelektualistów katolickich, aby opisywać go jako „prawdziwego kandydata pro life” (ze względu na jego politykę społeczną), w rzeczywistości Barrack Obama jest radykalnym zwolennikiem aborcji. Był nim od początku swojej kariery. Podczas pracy w legislaturze stanu Illinois gorliwie działał przeciwko projektom ustaw, mogącym zapewnić prawną ochronę dzieciom, które przeżyły nieudaną aborcję. Publicznie zobowiązał się, że jako prezydent podpisze ustawę „Freedom of Choice Act” (ustawa o tzw. wolnym wyborze). Zniesie ona prawodawstwo stanowe dotyczące „klauzuli sumienia”, chroniącej lekarzy i innych pracowników służby zdrowia, którzy odmawiają udziału w aborcji. Zdecydowany jest uchylić „poprawkę Hyde’a” (od nazwiska członka Izby Reprezentantów Henry’ego Hyde’a, poprawka ta wyłączyła aborcję z listy świadczeń finansowanych przez budżet federalny – przyp. red.), która poważnie ograniczyła rolę rządu w finansowaniu aborcji. Jest również zdecydowany wycofać się z tzw. Mexico City Policy (w styczniu 2001 roku prezydent George W. Bush ograniczył finansowanie programów planowania rodziny za granicą, które realizowała Amerykańska Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego [USAID] – przyp. red.), Ronalda Reagana i George’a W. Busha, która blokuje finansowanie z funduszy USA organizacji wykonujących aborcję bądź ją promujących jako środek planowania rodziny.

Krótko mówiąc, rządy Obamy najprawdopodobniej wymażą w ciągu kilku miesięcy praktycznie wszystkie zmiany w ustawodawstwie wywalczone przez amerykański ruch pro life przez ostatnie 35 lat. Katoliccy lekarze, pielęgniarki i inni pracownicy służby zdrowia, chcąc zachować wierność sumieniu, będą narażeni na konflikt z prawem. A biskupi USA po raz pierwszy od kilku dziesięcioleci staną wobec trudnego pytania: co wierni sumieniu katoliccy podatnicy powinni robić, jeśli pieniądze z ich podatków są wykorzystywane do finansowania aborcji?

Co z polityką zagraniczną?
W polityce zagranicznej administracja Obamy prawdopodobnie wróci do kierunku wyznaczonego przez Clintona. Za przykład może służyć ociąganie się doradców Obamy do spraw polityki zagranicznej z potępieniem Rosji za inwazję na Gruzję. Sugerowali oni, że to sami Gruzini, a także administracja Busha, byli odpowiedzialni za rosyjską agresję. Rządy Obamy w tej dziedzinie będą przypominać bardziej ugodowe stanowisko Europy wobec Rosji. Obama być może utrzyma na stanowisku Roberta Gatesa, obecnego sekretarza obrony, przynajmniej w okresie przejściowym. Obiecał również, że będzie uważnie słuchał rad generała Davida Petraeusa, architekta polityki „wojny z terroryzmem”, która zasadniczo poprawiła sytuację w Iraku w ciągu ostatnich 18 miesięcy. Nie jest jednak całkiem jasne, w jaki sposób prezydent Obama zamierza utrzymać równowagę między realizmem – jakiego wymagają obowiązki prezydenckie – a żądaniami jego najgłośniejszych zwolenników, aby „natychmiast skończyć tę wojnę”. Tak jakby walka ze światowym dżihadem była czymś, co USA mogą „wyłączyć”, tak jak się gasi światło.

Jeśli chodzi o dwa wyłaniające się na światowej scenie kryzysy: Iran i Pakistan, nie wiadomo, czy administracja Obamy będzie próbować działać wobec zbrojącego się nuklearnie Iranu przez jakieś formy łagodnego zniechęcania, czy też uczyni wszystko, by powstrzymać ludzi w Teheranie, gotowych wywołać apokaliptyczną zagładę, przed wejściem w posiadanie broni jądrowej. Mimo że Obama powiedział, iż wydałby zgodę na zaatakowanie regionów plemiennych Pakistanu – w sytuacji gdyby dowody aktywności al-Kaidy na tych obszarach były pewne i gdyby pojawiła się możliwość zlikwidowania przywództwa al-Kaidy – to jednak bardzo mało powiedział na temat ewentualnych środków zapobiegających dezintegracji Pakistanu, wskutek której zmieni się on w uzbrojone nuklearnie, rozbite państewko.

Jeśli wygra McCain…
Największym problemem, z jakim musiałby się zmierzyć prezydent John McCain, byłby gniew Partii Demokratycznej z powodu przegranych wyborów, co do których pewna była wygranej. Czy można by było rządzić na poważnie, mając kolejnego republikanina w Białym Domu, a obie izby Kongresu zdominowane przez demokratów?

McCain ma długoletnie doświadczenie, jeśli chodzi o współrządzenie dwóch partii, i nie miałby też innego wyjścia, jak tylko znaleźć porozumienie z liderami demokratów. Wydaje się jednak bardzo prawdopodobne, że Waszyngton znalazłby się w pozycji bez ruchu przez dwa pierwsze lata prezydentury McCaina, a jedyną nadzieją dla niego na efektywne rządzenie byłoby twarde przeciwstawienie się demokratycznemu Kongresowi w wyborach „midterm” w 2010 roku (czyli w połowie kadencji prezydenckiej – przyp. red.), w nadziei na przesunięcie Izby Reprezentantów z powrotem na stronę republikańską.

Prezydentura McCaina stawiałaby mniej bezpośrednich wyzwań poważnym katolikom w USA, szczególnie jeśli chodzi o problem życia. Jego stanowisko w sprawie badań nad komórkami macierzystymi, z możliwością uśmiercania embrionów, nie jest właściwe z katolickiego punktu widzenia, jednak może on być podatny na argumenty strony katolickiej, jak również na nowe dowody naukowe, z których wynika, że badania, w wyniku których giną embriony, nie są konieczne dla rozwoju terapii opartych na komórkach macierzystych.

Za rządów McCaina nie nastąpi likwidacja istniejących ustaw chroniących poczęte życie. I o ile prezydent McCain miałby okazję do mianowania nowych sędziów Sądu Najwyższego w USA, jego wybór najpewniej padnie na kandydatów życzliwych sprawom pro life. Z kolei potencjalni kandydaci na członków sądu wskazani przez Obamę z całą pewnością byliby powołani spośród zadeklarowanych zwolenników aborcji na żądanie.

Prezydent McCain rozumiałby od początku, że powrót do współdziałania obu partii w polityce zagranicznej USA, zwłaszcza w zakresie wyzwań stawianych przez wojnę ze światowym terroryzmem, jest imperatywem. Pozostaje otwartą kwestia, czy udałoby się zbudować takie porozumienie dwu partii. Prawie na pewno spróbowałby przekonać paru demokratów do poparcia polityki zagranicznej i obronnej proponowanej przez jego obóz.

Szanse na sukces zmniejsza jednak fakt, że McCain, rozpoczynając prezydenturę w wieku 72 lat, najprawdopodobniej będzie sprawował urząd przez jedną kadencję, a demokraci będą zbyt oburzeni tym, że po raz kolejny nie otrzymali wstępu do Białego Domu. Można się spodziewać, że liderzy Partii Demokratycznej będą grozić polityczną ekskomuniką członkom swojej partii kuszonym współpracą z administracją McCaina, bez względu na to, jak nieodpowiedzialne byłyby takie groźby.

Wojna kulturowa
Stany Zjednoczone zmierzają ku wyborom 4 listopada jako głęboko podzielony kraj – a podziały te dotyczą kilku z najpoważniejszych kwestii moralnych w życiu publicznym XXI wieku: godności życia ludzkiego, użycia siły militarnej, dynamicznej roli religii w światowej polityce, relacji między wzrostem ekonomicznym a sytuacją biednych.

W tym kontekście pocieszeniem mogłaby być myśl, że niezależnie od tego, jaki obrót przybiorą sprawy 4 listopada – kiedy piszę ten tekst na dwa tygodnie przed dniem wyborów, wygrana Obamy wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna niż wygrana McCaina – Amerykanie zjednoczą się w poparciu dla swojego nowego prezydenta. Oczywiście w pewnym stopniu tak się stanie. Amerykanie będą mieli uzasadnione poczucie satysfakcji z tego, że wybierając na prezydenta Afroamerykanina USA przezwyciężyły problem rasowy.

Tym niemniej głęboka wojna kulturowa w Ameryce – która, co świetnie rozumiał Jan Paweł II, naprawdę toczy się o rozumienie osoby ludzkiej – będzie trwała. Rządy Obamy postawią najtrudniejsze wyzwania Kościołowi katolickiemu w Stanach Zjednoczonych od czasu fali antykatolickiego fanatyzmu, która zakłóciła amerykańskie życie publiczne w XIX wieku. Prezydentura McCaina dałaby Kościołowi więcej przestrzeni. Jednak walka o taką definicję „wolności i sprawiedliwości dla wszystkich” w różnych wymiarach życia społecznego, która odzwierciedlałaby nieusuwalną godność i wartość każdego życia ludzkiego, będzie trwała bez względu na to, kto zostanie wybrany na prezydenta
4 listopada.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.