Nie mam marzeń

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 44/2008

publikacja 05.11.2008 11:40

Bez komputera nie da się dziś żyć, ale ja go nie mam. Z każdym dniem ubywam – mówi Zofia Morawska. – Niedługo wejdę w 104. rok życia.

Już w dzieciństwie miała słaby wzrok, dlatego musiała nosić okulary. Miała ciemne niesforne włosy, które zaplatała w warkocz upinany w tyle głowy. – A jakie one teraz są, białe? – pyta. W podwarszawskich Laskach, w domku, gdzie siedzimy, mieszkał Antoni Marylski, wspomagający matkę Czacką w tworzeniu Zakładu Opieki nad Ociemniałymi. Dziś ciemny dzień i ledwie widać jego fotografie zawieszone na ścianie. Ale Zofia Morawska nie musi na nie patrzeć, żeby go zobaczyć.

Tak samo, jak na innych, których spotkała: brata Alberta Chmielowskiego, Henryka Sienkiewicza, matkę Różę Elżbietę Czacką – założycielkę Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i zakładu w Laskach, ks. Stefana Wyszyńskiego, który tu uczył religii, ks. Tadeusza Fedorowicza, kapłana ze Lwowa, kapelana Lasek, a także spowiednika Jana Pawła II – ks. Władysława Korniłowicza, twórcy i animatora tutejszego domu rekolekcyjnego, opiekuna duchowego ośrodka i kierownika Sióstr Franciszkanek Służebniczek Krzyża – zgromadzenia założonego przez matkę Czacką. Morawska od 1930 r. pracowała na rzecz zakładu dla ociemniałych w Laskach. Po skończeniu 100 lat sama straciła wzrok.

Brat Albert na wozie
Urodziła się we dworze we wsi Turew, w powiecie kościańskim. – Może to zaważyło, że – jak rodzice – czułam się Wielkopolanką – wspomina. W Turwi przebywali tylko latem. – Był tam piękny salon, nadający się na salę balową – opowiada. – Ale nie tańczyliśmy, żeby nie męczyć służącego, który musiałby potem froterować podłogę. W ciągu roku życie przenosiło się do Krakowa, gdzie pracował tata Kazimierz, profesor filologii klasycznej na UJ, prezes Polskiej Akademii Umiejętności. Za swoje dokonania odznaczony Orderem Orła Białego. (Po latach uhonorowano nim też panią Zofię).

– Rzadko się zdarza, żeby w jednej rodzinie były dwa Orły Białe – zauważa zaprzyjaźniony z rodziną Morawskich mieszkający po sąsiedzku reżyser Krzysztof Zanussi. Ojciec codziennie zabierał ją na spacer po Krakowie. Pamięta, jak kiedyś gwałtownie zatrzymał się na widok zaprzężonego w konie wozu, wyjeżdżającego ze Szpitalnej. – Tata powiedział: „Spójrz na ten wóz, człowiek, który na nim jedzie, będzie świętym” – opowiada. I miał rację, bo to był brat Albert Chmielowski. Ich dom odwiedzała ówczesna elita intelektualna Krakowa. Sam Henryk Sienkiewicz konsultował się z ojcem podczas pisania „Quo vadis”. – Już czytaliśmy „W pustyni i w puszczy”, które osobiście podarował mojej siostrze Helenie. Ale rodzice nie wpuszczali nas do salonu i musieliśmy podglądać go przez dziurkę od klucza – śmieje się.

Pieniądze w kwiatach
Po śmierci ojca mama zdecydowała, że przeniosą się do stolicy, którą znała z czasów młodości. W Warszawie Zosia zaczęła rozglądać się za jakimś zatrudnieniem. – Nie musiałam podejmować pracy płatnej, mieliśmy zasoby materialne, dlatego mogłam wybierać – wyjaśnia. Słyszała o matce Czackiej, która zajmuje się niewidomymi. Postanowiła więc jechać do Lasek i zgłosić się do pomocy. – Na to spotkanie włożyłam kapelusz i nowy kostium, żeby dobrze wyglądać, dopiero na miejscu uświadomiłam sobie, że matka Czacka nie widzi… Po godzinnym oczekiwaniu nie przyjęła jej matka, ale s. Adela i poradziła, żeby zgłosiła się do ich biura patronackiego przy ul. Wolności 4. Jako wolontariuszka powiększyła spotykający się tam zespół pań pomagających dorosłym niewidomym.

– Matka wpędzała w długi Pana Boga. Powtarzała, że jeśli Bóg chce, to pomoże i zakład dla ociemniałych powstanie. Pani Zofia pamięta, jak któregoś jesiennego dnia Czacka przyjechała do biura przy Wolności, żeby kwestować po stolicy, bo zbliżał się jakiś termin płatności. Już wtedy zupełnie nie widziała, dlatego wyszła zbierać pieniądze w towarzystwie siostry socjuszki. – Ja jestem mała, ale matka była jeszcze niższa, miała bardzo drobne dłonie i zwykle chodziła z gołymi nogami w takich trepkach i lekkim habicie – opisuje. – Wtedy też wyszła bez pończoch, choć była jesień. Kiedy czekały, aż matka wróci z kwesty, ktoś przyniósł kosz kwiatów od znajomej sprzyjającej ich misji. – Ale ta pani głupia, przysyła kwiaty, kiedy trzeba pieniędzy – narzekały. Kiedy – niewiele zebrawszy – zmarznięte siostry wróciły z kwesty, przyniesiono Matce kosz kwiatów. – Dotknęła ich i spod liści wyciągnęła kopertę – śmieje się pani Zofia. – Było w niej tyle pieniędzy, ile potrzebowała.

Nawrócenie Antoniego
Matka była prekursorką współpracy Kościoła z laikatem – podkreśla pani Zofia. – Stworzyła zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebniczek Krzyża, a dodatkowo pomagał jej zespół świeckich, funkcjonujący według ustalonych reguł. Byli wśród nich Antoni Marylski, Leon Sosnowski, Henryk Ruszczyc, Zygmunt Serafinowicz – ludzie z kręgu Zofii Morawskiej, materialnie niezależni, którzy zrezygnowali z własnej kariery, żeby służyć niewidomym. – To byli ludzie urzekający, twórczy, inteligencja najwyższego pokroju – podsumowuje. Prace wolontariuszek pomagających niewidomym koordynował Antoni Marylski. – Był uroczy, łatwo się zaprzyjaźniał, budził zaufanie – opowiada. – Miałam kontakt nie tyle z matką Czacką, która już wtedy chorowała, ile właśnie z nim. Tak jak Zofia był ziemianinem, urodził się w majątku Pęcice koło Warszawy.

Po studiach filozoficznych uważał, że rewolucja październikowa to jedyna szansa dla ludzkości. Razem z grupką przyjaciół pojechał do Petersburga, żeby zobaczyć, jak umiera stary porządek. Po powrocie do Polski chciał zapomnieć o tamtym „raju na ziemi”. Jedna z koleżanek namówiła go na rekolekcje u ks. Władysława Korniłowicza. Kiedy ksiądz dowiedział się, jaki buntownik do niego przyjdzie, poprosił matkę Czacką o modlitwę o jego nawrócenie. – I stało się: podczas rekolekcji pan Marylski uwierzył w obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Potem ks. Korniłowicz kazał mu osobiście podziękować Matce za modlitwy. Matka była wtedy niewidoma, schorowana po operacji, ale z taką troską zajęła się odwiedzającym, cieszyła z jego nawrócenia, że nie mógł od niej wyjść. Dowiedział się, że ma w Laskach kawałek gruntu, chce rozpocząć budowę zakładu dla ociemniałych i nie bardzo ma jej kto pomóc. Obiecał, że poświęci tej pracy część lata. I został na 50 lat.

„Ciocia” ekonomistka
Praktycznie to on zbudował Laski, bo Matka stale była chora. Ściągał do pomocy bliskich i znajomych. Jego kuzyn Henryk Ruszczyc po wojnie wyszukiwał zakłady pracy, w których zatrudniano niewidomych. Nieustannie zdobywał fundusze. Z czasem zaczęła mu w tym pomagać Zofia Morawska, która coraz częściej przyjeżdżała z Warszawy do Lasek. Tu zastało ją powstanie warszawskie i tak już została. Potem dołączyły do niej mama i siostra, wysiedlone z okupowanej stolicy. Pani Zofia nawet nie spostrzegła, że stracili cały majątek, bo już dawno zrezygnowała z wielu dóbr na rzecz ociemniałych. Przed wojną przez jeden dzień, zwany „kwiatkiem”, kwestowano w Warszawie i innych miastach, zbierając fundusze. – W zamian za ofiarę dawaliśmy darczyńcom kwiatki – opowiada. W czasach komunizmu to pani Zofia starała się o zabezpieczenie finansowe placówki. Całymi dniami pisała listy do przyjaciół Lasek w Belgii, Anglii, Szwajcarii, USA. Niektórzy z ofiarodawców zapisywali zakładowi w spadku swoje domy. – To „Ciocia” pracowała na sukces ekonomiczny Lasek – uważa zaprzyjaźniona z nią Elżbieta Grocholska-Zanussi.

Czego chcieć więcej?
– Już dziś nie pracuję, bo nie widzę, nie mam siły jeździć z wykładami, bo mam kupę lat – usprawiedliwia się Morawska. Na każde wezwanie jest przy niej Andrzej Przewłocki, który codziennie czyta jej głośno pisma i książki. – Nie mam marzeń. Bardzo dziękuję Bogu za to, co mam. No bo tak – po pierwsze Laski to śliczne miejsce. Po drugie – mieszkam w ładnym domku pana Marylskiego. Po trzecie – nie potrzebuję się troszczyć o posiłki, bo wszystko zapewnia mi zakład. Po czwarte – jedna z sióstr stale mi pomaga rano ubierać się, potem przynosi śniadanie, obiad. To wszystko spełnione marzenia starego człowieka. Czego chcieć więcej? – Co jest dla Pani najważniejsze? – O pani droga, co to za pytanie? Jest tyle rzeczy ważnych. Tyle się w życiu dzieje, a nie wszystko zgodnie z naszym wyborem. Trzeba się na to godzić, jak się jest wierzącym. Ale nie umiem tworzyć takich reguł, czasem trzeba o coś zawalczyć, a czasem robić to, co się chwilowo nie podoba. Najważniejsza jest modlitwa o dobry wybór. – Ludzie mówią, że miłość jest najważniejsza. – Bo ten, kto jej nie przeżył, jest ubogi. – A Pani przeżyła? – Tak, ale nie bardzo chcę o tym mówić. Dziękuję za nią Bogu. Boję się śmierci. Chciałabym mieć taką szybką, jak niektórzy, jeszcze w pełni sił umysłowych. Ale to już jak Pan Bóg będzie uważał.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.